Gęś od dawna za mną chodziła. Ale odstraszała mnie od niej cena. No i fakt, że wytapia się z niej tyle tłuszczu. Pokusa jednak była zbyt silna by jej nie ulec. A więc gęsina na św. Marcina. Podobno jesienią jest ona najlepsza, a spośród drobiu, gęś ma najbardziej szlachetne mięso.
Dawniej w okresie jesienno-zimowym w Polsce zajadano się daniami z gęsi. Na stołach staropolskiej kuchni gęś pojawiła się pod różnymi postaciami - pieczona z różnymi dodatkami, wędzona, gęsi pasztet i smalec.
Niewątpliwie mięso z gęsi jest bardzo smaczne - delikatne i ciemne, a więc jak nóżki, o które zawsze się toczy u nas walka. Mięso gęsie według mnie nie wymaga ani wielkiej wprawy w pieczeniu, ani specjalnych przygotowań. Na całym wytworzyła się pyszna, chrupiąca skórka, co nie do końca dobrze widać na zdjęciach.
Co tu dużo mówić - nigdy nie przepadałam za działkami. Wręcz ich nie lubiłam. Kojarzyły mi się z wymuszonym wyjazdem i pracą bez sensu. Jednak ta wizyta na działce nie była zwykłą wizytą. To była uczta kulinarna, bo na stole pojawiły się wspaniałe potrawy, łącznie z tortem czarnoleskim z najprawdziwszymi wiśniami. Siedzieliśmy więc jedząc coraz to nowe smakołyki. Przeglądając zdjęcia z wyjazdu wakacyjnego i wspominając tę wizytę na działce, postanowiłam zrobić zupę z kurek podobną do tej jedzonej wtedy. A że kurki pojawiają się u nas później niż w Polsce, to akurat można było ją zrobić ze świeżych kurek, pachnących lasem.
Zupa z kurek nie jest u nas nowością. Jemy ją dość często, ale w innej wersji - albo zalewajki na kurkach albo klasycznej zupy kurkowej z kartoflami. To właśnie ze względu na nią kurki mrożę na surowo lub po lekkim podduszeniu. Ta zupa jest jednak nieco inna, gdyż jest lekko kremowa z odrobiną kurek pozostawionych w całości. Nie jest to jednak bardzo gęsty krem, dzięki czemu zupa jest dużo lżejsza.
Po raz kolejny odwiedziłyśmy Festiwal Meksykański w Seattle Center. Chyba żaden inny festiwal nie jest tak kolorowy jak ten. A wszystko dzięki temu, że Meksykanie nawet Dzień Zmarłych obchodzą radośnie. Festiwal jest organizowany właśnie w okolicach Dnia Zmarłych i taką też ma nazwę - Dia de los muertos. Na festiwalu pokazane są groby i ołtarzyki, robione ku czci zmarłych, przystrojone aksamitkami. Przy tak właśnie przystrojonych grobach lub przygotowanych ołtarzykach spotykają się rodziny i świętują, spożywając ulubione jedzenie zmarłego lub zmarłej. Nikogo więc nie dziwi ani jedzenie, ani picie (w tym tequila czy coca-cola) zostawione na grobach. Nie może zabraknąć też tradycyjnej bułeczki drożdżowej, pan de muerto, serwowanej z kawą lub gorącym meksykańskim kakao. Tradycja nakazuje zjeść taką bułeczkę przy grobie lub ołtarzu wystawionym w intencji zmarłego. Ozdoby na bułeczce symbolizują kości zmarłych (difuntos difuntas) wpisane w krąg życia. Często też na bułeczce zrobiona jest ozdobna łza, symbolizująca łzę bogini Chimalma za żyjących.
Na festiwalu jest cała masa atrakcji - i tańce, i śpiewy, i malowanie twarzy, i warsztaty. Na nich można nauczyć jak zrobić cukrowe czaszki i papierowe kwiaty, używane do przystrajania grobów. Festiwal, tak jak prawdziwe obchody Dnia Zmarłych w kulturze meksykańskiej, jest radosny i kolorowe. Kiedy więc tak chodziłam sobie pomiędzy straganami z kolorowymi serwetkami, naczyniami, biżuterią, cukrowymi czaszkami, pomiędzy kolorowymi "grobami" i ołtarzykami, pomyślałam, że chciałabym aby mnie kiedyś tak wesoło i kolorowo wspominano.