October 15, 2015

#4 Podróże kulinarne - gulyás, zupa halászlé i palacsinty, czyli podróże po Węgrzech

Jest w moim albumie fotografia przedstawiająca mnie w Budapeszcie w 1987 r. na tle napisu Tichy fest tisztit. Zostało zrobione z oczywistych względów. Wtedy to pierwszy raz zawitałam do tego miasta. Węgry fascynowały mnie latami. Trochę za sprawą literatury węgierskiej. Powieści takie jak Tajemnica Abigail i Świniobicie autorstwa Magdy Szabo czy Żałoba i Odraza Laszlo Nemetha sprawiły, że chciałam pojechać na Węgry i poznać kraj, skąd wywodziły się czytane przeze mnie książki. Chciałam zobaczyć miejsca, w których mieszkali ich bohaterowie i w których rozgrywała się akcja powieści. Wtedy też Węgry wydawały mi się przybliżeniem do Zachodu - każdy kto stamtąd wracał z zafascynowaniem opowiadał jak pięknie, bogato i inaczej jest na Węgrzech. 


Jakże inne było to doświadczenie, gdy przyjechaliśmy tam jako turyści z bratniego kraju, z podyktowaną jakimś odgórnym przepisem ilością forintów, nie pozwalajcą na żadne wakacyjne szaleństwa - nawet te małe. Mieszkaliśmy w prywatnym domu, gdzie do naszej dyspozycji przez większość czasu był nie tylko nasz pokój, ale i kuchnia gospodarzy. Dzięki temu żywiliśmy się tak jak w domu, z tą tylko różnicą, że mieliśmy dostęp to świeżych warzyw, takich jak papryka, nie tak jeszcze popularnych wtedy w Polsce. Obiady jadaliśmy w różnych restauracjach, wykorzystując vouchery Orbisu, gdzie wykupiliśmy wycieczkę. W sumie było to bardzo dobre rozwiązanie, bo pomimo ograniczonych możliwości turystycznych, mieliśmy dostęp do różnych restauracji. Były on niezłe, a my codziennie zaliczaliśmy inną - przede wszystkimi w poszukiwaniu różnych wrażeń smakowych. Nie wiem czemu, ale jakoś nie miałam okazji spróbować wtedy gulaszu (gulyás) i zupy rybnej halászlé, a z restauracji pamiętam cordon bleu. Pamiętam, że w karcie jego nazwa była błędnie wydrukowana, co spowodowało pewne zamieszanie, ale samo danie było smaczne. 

Tamte Węgry kojarzą mi się ze słonecznikami i jasnożółtą papryką, znaną w USA jako Gypsy pepper; słoneczniki widać było z autostrady z Budapesztu nad Balaton - musiały tam być ich plantacje. Papryką zajadaliśmy się codziennie w naszych domowych sałatkach. Do sałatki z tą właśnie papryką do dzisiaj mam sentyment - czasem więc ją robię latem na obiad. Te słoneczniki widziałam znowu, w czasie ostatniego pobytu, gdy jechaliśmy obok Balatonu, w kierunku Chorwacji. Tamte wakacje sprzed lat kojarzą mi się również i z Wyspą Małgorzaty, gdzie po raz pierwszy poszaleliśmy w parku, podobnym do tych, które dzisiaj nazywa się aquaparkami. I ze spacerami po Budapeszcie, a także z kolejkami i emocjami na poszczególnych granicach w czasie podróży. No a przede wszystkim z palacsintami - tak namiętnie zachwalanymi  i sugerowanymi nam przez kelnera w jednej z restauracji, w której jedliśmy obiad. Przyniesione z wielką dumą, okazały się być zwykłymi i  bardzo przeciętnymi naleśnikami z serem. Pamiętam jak śmialiśmy się z tej sytuacji, gdyż dla nas, takie naleśniki z serem, były zwykłym daniem obiadowym, a nie specjalnie polecanym deserem. Mimo iż nie stać nas było na szaleństwa, nie był to zły wyjazd i z pewną nostalgią wspominam go do dzisiaj. 



Na Węgry wróciłam na chwilę i dość przypadkowo ćwierć wieku później, gdy szukając schronienia przed upałami w Bratysławie wsiedliśmy do klimatyzowanego samochodu i po prostu ruszyliśmy przed siebie. Tak oto wylądowaliśmy w Mosonmagyarovar, przygranicznym miasteczku dentystów. Nie było w nim zbyt wiele - ot, jedna fajna uliczka, a dalej już tylko gabinety dentystyczne - łącznie 150, obsługujące klientów z Austrii, USA, Kanady i innych miejsc. Tu palacsinty nabrały innego wymiaru - po pierwsze były ich dwa rodzaje: z serem i sosem waniliowym oraz Gundel palascinty z orzechami, bakaliami, rumem i czekoladą. Te ostatnie były dość ciężkie i sycące, ale dobre. Właśnie w Mosonmagyarovar miałam okazję spróbować gulaszu i zupy halászlé, czyli słynnej węgierskiej zupy rybnej. Obiad był pyszny, a ciepłe zupy jadło się z przyjemnością pomimo upału. Ani gulasz, ani zupa halászlé nie były zbyt pikantne - owszem, były ostre i czuło się w nich ostrą paprykę, ale nie była to przytłaczająca ostrość azjatyckich dań. Mieliśmy też okazję spróbować i węgierskich kluseczek nokedli (galuska), podanych z mięsem z gęstym sosem.



W czasie tego wyskoku na Węgry po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć duży wybór węgierskich salami. I to wcale nie w jakichś luksusowych sklepach, a w zwykłym supermarkecie. Ja akurat nie przepadam za salami, ale Paweł mógł wybierać co chciał. Mnie bardziej zainteresowała półka z Tokajem, który zawsze bardzo mi smakował. 


Kolejny pobyt na Węgrzech, a przede wszystkim w Budapeszcie, był już bardziej zaplanowany, choć niestety mocno pokrzyżowany przez pogodę i nieporozumienie hotelowe. Budapeszt przywitał nas oberwaniem chmury, które zupełnie nie pozwoliło nam na wieczorny spacer po mieście. Woda lała się już nawet nie strumieniami, a ścianą deszczu; ludzie chodzili po ulicach w wodzie sięgającej im powyżej kostek, a często i nawet do połowy łydek. Strach było jechać przez kałuże z obawy o samochód. Jakby tego było mało, nieporozumienie hotelowe sprawiło, że szanse na taki spacer zostały całkowicie pogrzebane, gdyż najważniejszym stało się znalezienie miejsca na nocleg, a nie zwiedzanie. Nie ma jednak co narzekać, bo nawet i w tych warunkach pokręciliśmy się po Budapeszcie i zobaczyliśmy to i owo - mimo deszczu, i mimo braku świateł, które zwyczajnie i po prostu wysiadły w wielu częściach miasta. Kiedy znaleźliśmy zaś zastępczy hotel, udało nam się ponownie zjeść tradycyjne węgierskie dania, czyli gulasz i zupę halászlé, a następnego dnia nieco zobaczyć Budapeszt. Pozostało jednak poczucie, że trzeba będzie tu wrócić, by zobaczyć więcej, a także posmakować kuchni węgierskiej, znacznie przecież bogatszej od gulaszu i zupy halászlé. 

Do Węgier nadał czuję pewien sentyment - być może przez kino i literaturę węgierską, być może przez ten pierwszy pobyt w Budapeszcie. Nie wiem. Wiem jednak, że w najbliższych miesiącach popróbuję kuchni węgierskiej, i z chęcią wrócę do książek węgierskich autorów, z Tajemnicą Abigail Magdy Szabo na czele. 
















Print Friendly and PDF

No comments:

Post a Comment