March 11, 2020

#7 Podróże kulinarne - polskie smaki, czyli gdzie można dobrze zjeść (część 3)

Podróży kulinarnej po Polsce część trzecia. Jak w poprzednich częściach jest to subiektywna ocena odwiedzonych lokali w różnych miejscach Polski. W niektórych z nich znaleźliśmy się bardzo przypadkowo, gdyż znalazły się na naszej trasie podróży lub podobała nam się ich nazwa, inne odwiedziliśmy celowo, gdyż  nam je polecono lub zaproszono do nich. A jeszcze inne, stały się naszym miejscem częstych wizyt - po części ze względu na wygodę i bliskość, a po części ze względu na jakość.

Green Caffè Nero - kawiarnia, w stylu Starbucks'a czy Coffee Heaven, ale z duszą. Miejsce do wypicia kawy od wczesnych do późnych godzin. Można tutaj też zjeść przyzwoitej jakości kanapki, szykowane na miejscu i podgrzewane przed podaniem. Jest też i cała masa łakoci - od bezy (która wróciła bo się stęskniła, jak głosił napis w "moim" Caffè Nero), przez drożdżówki, croissanty aż po muffinki i ciastka. Green Caffè Nero oferuje spory wybór herbat i napojów, takich jak smoothie. No i oczywiście kawy - aromatyczne i mocne. Kawa mrożona Frappe jest jedną z lepszych, jakie piłam - idealna rzec by można. Wystrój naprawdę ciekawy. Praktycznie wszystkie lokale, które odwiedziłam miały przytulne, choć spore wnętrza z kanapami, fotelami i krzesłami, różnej wielkości stolikami i regałami z masą książek praktycznie dla każdego. Nie były to atrapy książek, a prawdziwe książki, które można było sobie poczytać przy kawie. Patrząc na klientów, którzy przebywali tutaj, można odnieść wrażenie, że są zadomowieni lub też odwiedzili znajomych, zaś kawiarnia to czyjś pokój lub mieszkanie, gdyż wiele lokali miało więcej niż jedną salę. Przyznam, że te kanapy i to zadomowienie przypomina mi uwielbiany przeze mnie serial Friends i  Central Perks. 😉 "Moje" Green Caffè Nero podbiło mnie jeszcze gościnnością. Kiedy obsługa dowiedziała się od mojej koleżanki, że spotkałyśmy się pierwszy raz po wielu  latach, pozwolono nam zostać w lokalu nawet po jego zamknięciu, aż do momentu, gdy został posprzątany, a pracownicy mieli już wychodzić. Co tu dużo mówić - bardzo mnie to ujęło.










Sieć - wiele lokalizacji. 


Manekin - bardzo mi się tu podobało. Z jedną uwagą - kolejka przed lokalem na Marszałkowskiej mnie przeraziła. Gdyby nie to, że jedna z osób z naszej grupy była spóźniona, a w kolejce fajnie nam się gadało z resztą, to chyba bym natychmiast zrezygnowała i wybrała inny lokal. Manekin zachęca już samym wyglądem. Wystrój art deco naprawdę robi wrażenie. Ma się wrażenie, że przeniosło się do innej epoki. Obsługa była rewelacyjna - najwyraźniej zaprawiona jest w stawianiu czoła tłumom walącym może nie oknami, ale drzwiami. Wszystko podawano sprawnie, ale bez wywierania nacisku na nas by się pospieszyć z jedzeniem, bo inni czekają. Porcje gigantyczne - zjedzenie jednego naleśnika z dodatkami dawało zapas kalorii na długie godziny. W stronę deserów nawet nie spojrzeliśmy. Same naleśniki były bardzo smaczne. Nawzajem próbowaliśmy z naszych talerzy i każdy był pyszny. A jest ich w menu całe multum - i z najróżniejszymi nadzieniami, i z różnych mąk, i wytrawne, i słodkie. Samych wytrawnych, podstawowych jest blisko 30. A dochodzą jeszcze wariacje na temat, czyli naleśniki zrobione z różnych mąk (kukurydziana, orkiszowa, razowa itd.). Aż ciężko się zdecydować. Są też pancakes - w porze obiadowej na słodko, a na śniadanie również i w różnych wersjach wytrawnych. Słowem hulaj dusza, piekła nie ma. Można tu przychodzić i jeść, zwłaszcza, że ceny są naprawdę dość sensowne, biorąc pod uwagę rozmiar dań. 














Sieć - wiele lokalizacji. My odwiedziliśmy Manekina na Marszałkowskiej 140



Słoik - do odwiedzenia tej restauracji zachęciła mnie nazwa. Uważałam ją za śmieszną, szczególnie w kontekście dyskusji o słoikach, czyli przyjezdnych do Warszawy. Lokalizacja - świetna, samo centrum. Wystrój pasujący do nazwy i w fajnym stylu. Ale reszta ... mocno przeciętna. Obsługa była niestety dość wolna. Tak więc z niby szybkiego lunchu zrobił się dłuuuugi posiłek z czekaniem na każdą rzecz - czy to kartę, czy to napoje, czy to zasadnicze jedzenie. Jedzenie było mocno przeciętne. Pene z łososiem nie wzbudzały moich zachwytów - dość nijakie, bez wyrazu czy tego charakterystycznego smaku włoskich dań. Chyba, że się mylę i nie miało to być włoskie danie, co i tak nie zmienia faktu, że danie było bez wyrazu. Z kolei kotlet schabowy z zasmażaną kapustą nie był chrupiący. Dodatkowo, podanie go właśnie na tejże kapuście dodatkowo go rozmiękczyło sprawiając, że daleko mu było do dobrego kotleta, o ideale nie wspomnę. Zadziwiające było dla mnie to, czemu dania podawane są w głębokich talerzach i metodą wszystko razem. Podanie tych samych dań, na zwyczajnym płaskim talerzu, obok siebie sprawiłoby, że i wyglądałoby to estetyczniej, i z pewnością poprawiłoby walory smakowe. No cóż - widać tak jedzą słoiki, choć przyznam szczerze, że wątpię. Większość osób jakie znam, w tym i zaliczających się do kategorii słoików, ma dość wygórowane wymagania i taka paciaja kapuściano-panierkowa na kotlecie z pewnością nie wzbudziłaby w nich entuzjazmu. Przyznam, że chyba bardziej by mnie przekonało podanie nam jedzenia w słoikach - przynajmniej miałoby to jakiś związek z nazwą. Z pewnością mała jest szansa bym tu wróciła ponownie jeść. Według mnie to przykład restauracji, która nie umie wykorzystać olbrzymiej szansy jaką jest tak świetna lokalizacja. 








Naam Thai - no cóż. Nie będę ukrywać, że trafiłam tu tylko dlatego, że restaurację tę prowadzi moja koleżanka z liceum. Za tajskimi restauracjami nie uganiam się w Europie, bo mam ich na miejscu wystarczająco dużo i jestem w tej kwestii rozpuszczona. Ale nie żałuję, bo choć z koleżanką się nie spotkaliśmy - sezon urlopowo-wyjazdowy nie sprzyja takim niespodziewanym wizytom, to dobrze tu sobie zjedliśmy. Sama knajpka na Saskiej Kępie dość prosta, wręcz nijaka, mieszcząca się w pomieszczeniu na parterze bloku mieszkalnego. Nie ma wystroju wskazującego na jej tajski charakter. Z pewnością nie jest to przytulne miejsce. Do pewnego stopnia przypominała mi tajskie barki, w jakich zdarzało mi się jeść w biegu czy zamawiać na wynos. Jednak obsługa była miła i sprawna, i nie sądzę by wynikało to z tego, że świadoma była tego, iż znam się z właścicielką. A co najważniejsze, jedzenie było naprawdę bardzo smaczne, wcale nie odbiegające od tego, które jadamy w naszych lokalnych tajskich knajpkach, które lubimy. Menu, choć nie jest bardzo duże, oferuje dość różnorodne dania, więc każdy może tu znaleźć coś dla siebie. Celowo zamawialiśmy dania, które znamy, by móc porównać. Ot takie mam nawyki z domu, gdzie robię dokładnie to samo. Np. panang curry czy kurczak z orzeszkami nerkowca (cashew chicken) przez lat były dla mnie daniem porównawczym różnych restauracji tajskich.  Dodatkowo zamówiliśmy i takie dania, z którymi się nigdy nie spotkaliśmy wcześniej. Było więc i pad thai, i pad woonsen, i satay (gai/gung sate), i curry geang panang, które zawsze zamawiam zupy, w tym  guai tiaw ped, czyli zupa z pieczonej kaczki, kurczak z orzeszkami nerkowca (cashew), czyli pad med ma muang. Najedliśmy się potężnie, a po wyjściu mieliśmy miłe wspomnienie smaku dobrego tajskiego jedzenia. Z pewnością mogłabym tu wrócić i polecić Naam Thai innym. 











Dwie lokalizacje w Warszawie, my odwiedziliśmy Naam Thai na Saskiej 16.



Pod Aniołami - aby tu przyjść, trzeba mieć nieźle wypchany portfel, bo nie jest to tanie miejsce, nawet gdy patrzy się na nie z perspektywy turystów z zagranic, a więc jednak nieco zasobniejszych. Wystarczy rzut okiem w menu by się przekonać. Nic więc dziwnego, że kiedy w innych lokalach kłębiło się, tu było cicho i spokojnie. Nie jest to też miejsce przyjazne osobom z problemami z poruszaniem się. Choć sala restauracyjna w piwnicy ma swój urok, to kiedy trzeba do niej dreptać po stromych schodach, a następnie do łazienki na górę, to przestaje to bawić. Być może są i miejsca gdzieś indziej lub też winda, ale przyznam, że nie rzuciły mi się w oczy. Obsługa była dość wolna. Czekaliśmy na wszystko dość długo. Jedzenie, choć smaczne, nie robiło większego wrażenia - rzec by można tradycyjna, solidna kuchnia polska. Na przystawki podano nam chleb i smalec. Dania zasadnicze to pierogi, gołąbki grzybowe z sosem grzybowym, a także chłodnik z jajkiem. Każde z dań podane było bardzo estetycznie. Jednak po wyszukanych zapowiedziach i kelnera, i w karcie spodziewałam się jednak nieco bardziej spektakularnych odczuć smakowych. Największym atutem restauracji był naturalny chłód piwnicy oraz niewątpliwie niepowtarzalny wystrój. 












Pod Aniołami
ul. Grodzka 35 

31-001 Kraków



Kmita - przeciętna, prowincjonalna restauracja.  Podawane w niej jest tradycyjne jedzenie - kotlety devolay w towarzystwie surówek czy kapusty, frytki kartofle.  Ale choć jedzenie jest proste, to podane zostało z pewną dbałością o estetykę. Na walory smakowe też nie mogliśmy narzekać. Devolay czy frytki były chrupiące, sałatki świeże i doskonale uzupełniające jedzenie. Obsługa była sprawna, a  dania podano szybko. Przynajmniej nam się tak trafiło. Recenzje online nie są tak pochlebne, co oznacza, że różnie może się trafić. Mogę sobie wyobrazić, że nie do końca jest to właśnie tak, gdy przyjdzie się o innej porze i pozostają tylko miejsca w środku restauracji, a nie w ogródku (o ile tak można nazwać stoliki stojące przy ruchliwej szosie dojazdowej do kopalni soli w Wieliczce). W samej restauracji było duszno i niestety czuć było papierosy. Ale trzeba przyznać, że lokalizację Kmita ma doskonałą. Nie dość, że jest o kilka kroków od kopalni, co z pewnością sprawia, że zagląda tu sporo turystów, to w stosunkowo niedużej odległości jest wioska Zalipie z malowanymi cudami. Jadąc z Warszawy, zwiedziliśmy ją w drodze właśnie do kopalni. A czekając na naszą kolej zwiedzania, wyskoczyliśmy tu na obiad. 
















Restauracja Kmita
Edwarda Dembowskiego 7 
32-020 Wieliczka, Poland



Sphinx - Pola Mokotowskie - to miejsce zdecydowanie radziłabym omijać szerokim łukiem. Nie ma w sobie nic, co mogłoby sprawić, że chciałoby się jeszcze raz tam pójść. Nawet nie bardzo jak miałam zrobić zdjęcia, bo jedzenie było mało ciekawe. 




Der Elefant - to jedna z nowoczesnych restauracji w Warszawie. Mieści się w zabytkowych wnętrzach dawnego Hotelu Saskiego przy placu Bankowym 1. Dziedziniec restauracji został zaprojektowany przez Alana Starskiego, zdobywcę nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Klientela w godzinach lunchu to przede wszystkim ludzie z banków/korporacji. Nieco to dziwi, biorąc pod uwagę niewyobrażalnie powolną obsługę. Pomiędzy każdym pojawieniem się kelnera czy to z menu, czy z napojami, czy z jedzeniem mijało sporo czasu. Był to chyba najdłuższy lunch w moim życiu. Jedzenie było dobre, choć słabo doprawione - nawet ja musiałam dosalać je, a to już ewenement, bo w naszej rodzinie jako ostatnia dopraszam się o sól. Z drugiej strony wolę tak, niż gdy męczę się z przesoloną potrawą. Niewątpliwie przywiązuje się uwagę do estetyki podania dań - każde jest podane bardzo ładnie i zachęcająco do jedzenia. Porcje nie były przytłaczająco duże, więc pokusiliśmy się i na deser - ten dla odmiany był dość słodki. Jednak niewątpliwie dobrze tu zjedliśmy, a lunch pozostawił miłe wspomnienie smakowe.






Der Elefant
Plac Bankowy 1
00-144 Warszawa
Print Friendly and PDF

No comments:

Post a Comment