W latach młodości nie byłam częstą bywalczynią barów mlecznych. Nie cieszyły się one w środowisku studenckim dobrą opinią. Prześmiewcza scena z filmu "Miś" Stanisława Barei zrobiła swoje! Nawet jeśli była przejaskrawiona, a taka była, pokazywała je od najgorszej strony brudnych naczyń, podejrzanych klientów i małego wyboru dań. 😉 W czasach studenckich, sporadycznie zdarzało mi się zajrzeć do Baru Uniwersyteckiego obok Uniwersytetu Warszawskiego, zwanego potocznie barem Karaluch, ale przyznam, że nie miałam zbyt wielkiej motywacji do tego, bo prościej i zdecydowanie smaczniej było wpaść do babci. Czasami na jakichś wyjazdach też zdarzało mi się jadać w barach mlecznych, ale zasadniczo jeśli korzystałam z jedzenia poza domem, to były to raczej stołówki szkolne, choć nie mogę powiedzieć by wzbudzały one mój entuzjazm. O ile w pierwszej podstawówce lubiłam obiady szkolne i podwieczorki dawane dzieciom przebywającym w świetlicy, o tyle w kolejnych szkołach - delikatnie mówiąc - nie przepadałam za nimi. Jeśli tylko mogłam wymigiwałam się od jadania w nich obiadów, nawet kosztem niedojadania i udawania, że obiad zjadłam w szkole. Pamiętam, że kiedyś mama opowiedziała mi o tym, jak ona oszukiwała swoją mamę płacąc za obiady stołówkowe, a kiedy dostała kwitek potwierdzający zapłatę, by pokazać go babci, rezygnowała z obiadów i dostawała zwrot pieniędzy. Nie wiem czy nie pomyślała, że w ten sposób podsuwa mi pomysł czy uważała, że nie zdobędę się na powtórkę, w każdym razie, w miarę szybko sprawdziłam czy tak się da. No i na pewien czas zakończyłam swoje stołówkowe katusze. Pamiętam, że powodem mojej ostatecznej rezygnacji był obrzydliwy ślimak znaleziony w sałacie. Nie pomogły przekonywania babci Ireny, że Francuzi uwielbiają ślimaki i płacą za nie krocie! Było to mój ostatni obiad w stołówce, bo następnego dnia wycofałam pozostałe na ten miesiąc pieniądze. Chyba potem zostałam za to oszustwo pokarana pierożkami garmażeryjnymi, które mama tak uwielbiała nam dawać na obiad. Dobrze, że można było podskoczyć do babci i dostać u niej coś pysznego. Tylko dzięki temu przetrwałam obiadową traumę dzieciństwa. 😉
Wracając do barów mlecznych, ku mojemu zaskoczeniu wiele z tych, które pamiętam sprzed lat nadal istnieje w Warszawie. Nawet nie korzystając z nich, zarejestrowałam je na "mentalnej mapie" Warszawy. Teraz mają zapewne ciekawszy i z pewnością unowocześniony wystrój, ale jedzenie jest w nich - zgodnie z filozofią barów mlecznych - proste i w większości naprawdę smaczne. Są tu przede wszystkim klasyki kuchni polskiej, obecnie wzbogacone wyborem napojów jakich w czasach PRLu się nie pijało zbyt często lub wcale.
Bar mleczny na Moliera, przy Placu Teatralnym, znany jako Mleczarnia Jerozolimska. Był to relatywnie najsłabszy ze wszystkich "starych" barów jakie odwiedziłam, czyli tych, które istnieją od lat. Wnętrze jest dość nowoczesne - zarówno menu, jak i informacja o tym, które zamówienie jest realizowane wyświetlają się na ekranach monitorów. Wnętrze jest bardzo przestronne i jasne, a dekoracje w postaci uśmiechniętych krówek nawiązują do nazwy miejsca. W barze było kilka osób, ale nie było tłumnie i bez problemu można było znaleźć stolik. Jedzenie pojawiło się dość szybko. Było ciepłe i świeżo naszykowane.
Tu naszym pożywieniem była zupa pomidorowa z makaronem. Była dość gęsta i bez żadnych dodatków typu śmietana czy pietruszka lub koperek do posypania. Kluski, choć dodane tuż przed podaniem, były dość rozgotowane. Zjeść się dało, ale bez zachwytów - do domowej zupy nie umywała się.
Na drugie danie zjadłam naleśniki z serem i dodatkowo kupionym sosem truskawkowym. Te były niezłe. Po takim posiłku można było się czuć najedzonym na długie godziny.
Nie odmówiłam sobie też kompotu wielowocowego. Był naprawdę smaczny i co najważniejsze niezbyt słodki, ale też i nie wodnisty.
Dlaczego więc uważam, że jest to jeden z najsłabszych barów? Jedzenie było lekko ciepłe. Jeśli jem coś na ciepło, to lubię by było naprawdę ciepłe. Obsługa, choć sympatyczna, mało przejmowała się zerknięciem na to w jakim stanie jest sala - czy stoliki są czyste. Nasz musiałyśmy wyczyścić same, a inne były jeszcze brudniejsze.
A jest w tym miejscu potencjał, bo bar jest bardzo jasny i fajnie zaprojektowany, więc może być naprawdę niezłym miejscem. No i lokalizacja - blisko Traktu Królewskiego, a więc mogąca zachęcać turystów - zwłaszcza tych, którzy nie maja ochoty przepłacać w restauracjach Starego Miasta - do wstąpienia na obiad.
Jak domyślam się z godzin otwarcia, oprócz obiadu czy też obiado-kolacji, w barze można zjeść i śniadanie. Jednak nie widziałam menu śniadaniowego i nie jadłam tu śniadania.
Zamówione jedzenie dostałam dość szybko - tym razem był to chłodnik z jajkiem, gołąbek z sosem pomidorowym i naleśniki na deser. No i kompot do popicia. Całe menu pojawiało się na monitorach, podobnie zresztą jak i informacja o naszykowanym zamówieniu.
Chłodnik był treściwy - pełen botwinki i koperku, dość chłodny, ale nie zimny. W środku pływało sobie jajo na twardo, całkowicie w nim zanurzone.
Naleśniki były smaczne i bardzo świeże - dopiero co przygotowane, przez co musiałam na nie chwilę poczekać. Ale nie stanowiło to problemu, bo dla mnie był to deser. Obiad dodatkowo "doprawiłam" kompotem, po trosze ze względu na zaspokojenie pragnienia, po trosze z ciekawości. Kompot dostałam gratis, właśnie z powodu czekania na naleśnika.
Najadłam się w Barze Gdańskim na resztę dnia. Obiad połączony z deserem naleśnikowym był tym, czego potrzebowałam tego dnia. Cenowo Bar Gdański był podobny do innych barów mlecznych - ceny bardzo przystępne, a mój olbrzymi posiłek kosztował nieco ponad 30 złotych.
Bar Gdański
Gen. W. Andersa 33
00-159 Warszawa
Bar Mleczny Bunia W Ulrychowie, w Ogrodach Ulricha przy Centrum Handlowym Wola Park. To najmniej barowy bar mleczny i najsłabszy pod wieloma względami. Bar Bunia jest częścią food courtu przy Wola Park, a więc nie stanowi zamkniętego lokalu jak wszystkie inne. Je się przy stolikach dzielonych z innymi restauracjami i barami. Menu jest znacznie bardziej ograniczone niż w pozostałych miejsca i mimo relatywnie wczesnej pory, a także praktycznie żadnego ruchu, niektórych dań nie było.
Dodatkowo Bar Bunia wyróżniało serwowanie wszystkiego na jednorazowych talerzach wraz z jednorazowymi sztućcami. Odbierało to poczucie jedzenia jak w domu, tak przecież powszechną zasadę w innych barach.
Co jedliśmy? Niestety z powodu braków w ofercie pozostały nam naleśniki z jabłkami, zupa pomidorowa i chłodnik z jajkiem oraz pierogi ukraińskie. Było jeszcze kilka dań mięsnych, ale akurat nie mieliśmy na nie ochoty. Nawet na zdjęciu jadłospisu widać, że oferta jest dość nieduża.
Obie zupy były poprawne. Ku mojemu zadowoleniu w pomidorowej pojawiła się śmietana i pietruszka. Kluski były typowo dość rozgotowane. 😉
Pierogi ukraińskie były okraszone skwarkami. Nie było wyboru okrasy, co uważam za nieco ironiczne, bowiem osoby niejedzące mięsa mogą zostać nieco wrobione w coś czego nie zjedzą. Niestety jest to typowe w wielu miejscach serwujących pierogi. I przyznam, że nie rozumiem tego, bo gdzie jak gdzie, ale właśnie w barze mlecznym, ta okrasa powinna być bezmięsna. Przynajmniej do pierogów bez mięsa. No a z pewnością powinno się oferować wybór - okrasa ze skwarek lub ze smażonej cebuli.
Bar Mleczny Bambino to mój absolutny faworyt. To klasyk istniejący od kiedy pamiętam, choć jadłam w nim pierwszy raz. Powstał w 1959 roku, a neon jaki można zobaczyć w witrynie baru, nawiązuje do oryginalnego neonu baru jaki zainstalowano na początku jego istnienia.
Kiedy szliśmy do niego, już z daleka widzieliśmy, że kolejka do zamówień stoi na zewnątrz! Posuwała się szybko, ale niestety była znakiem popularności tego miejsca i tego, że około godziny 4:00 po południu oferta dań będzie ograniczona. Na naszych oczach znikały z menu kolejne pozycje, zasłaniane w jadłospisie przez pracowników. W zasadzie to zasłaniano ich ceny, co oznaczało, że te dania już się skończyły w tym dniu, a wygłodniałym klientom pozostało tylko zapamiętanie, że takie dania są tu serwowane. Menu pokazane było na tablicy starego typu, a nie ekranach, co też ma swój urok. Gorzej z odbiorem zamówień, bo niczym w filmie "Miś" gotowe danie anonsowano wykrzykując jego nazwę, a nie według numeru zamówienia, przez co niechcący zwinęłam leniwe naszykowane dla kogoś innego. Dla usprawiedliwienia się dodam, że jeśli naszymi dwoma daniami zaanonsowano leniwe, byłam przekonana, iż to już nasze zamówienie jest realizowane, a nie, że czyjeś zaplątało się w nasze. Ale skończyło się na wyjaśnieniu i nikt nie miał pretensji, a my cierpliwie odczekaliśmy na nasze leniwe.
+48 (22) 625-16-95
czynny codziennie od 8:00 rano do 8:00 wieczorem, a w soboty, niedziele i święta od 8:00 rano do 6:00 wieczorem

No comments:
Post a Comment