Za każdym razem, gdy trafię do Krakowa, wędruję śladami moich wypraw. I często mam dylemat - odwiedzić nowe miejsca czy też zajrzeć w te znane mi od lat. Czasem jednak dochodzę do wniosku, że trzeba było pozostać przy wspomnieniach.... Tak niestety było w przypadku dwóch dość znanych miejsc w Krakowie.
Obecne menu Noworolskiego nie różni się od menu wielu innych kawiarni w różnych miastach. Nawet słynne kremówki są najzwyczajniejszymi kremówkami, jakie można zjeść w wielu innych miejscach w Krakowie i poza nim. Przyzwoite, choć ewidentnie nie świeże, a mające 1-2 dni i nie mające w sobie nic specjalnego. Kiedy sobie przypomnę opowieść o kremówkach mojego wykładowcy, prowadzącego ćwiczenia z metodologii badań socjologicznych, Antoniego Sułka, który - nota bene - był pierwowzorem słynnego pana Sułka z radiowego słuchowiska sprzed wielu lat, to nie wiem czy bym się z nim zgodziła. Twierdził on, iż smak kremówek zdecydowanie poprawia się, gdy podróżuje się na południe od Warszawy. Opowieść tę zafundował nam, studentom, przed wyjazdem na jakąś konferencję w Wiedniu i strasznie się cieszył, że zje kremówkę wiedeńską. Ja przyznam, że nie widziałam żadnej różnicy między kremówkami jedzonymi w Warszawie i na południu Polski, w Krakowie czy Wadowicach. Tych wiedeńskich przyznam nie pamiętam, choć jestem pewna, że zjadłam - dla celów badawczych oczywiście 😉 - w czasie jednej z wizyty w tym mieście. Wracając do Noworolskiego, jest to w tej chwili zwykła kawiarnia, ze świetną lokalizacją, zupełnie niewykorzystaną tak jak by to można zrobić i najzwyczajniejszym, by nie powiedzieć bardzo przeciętnym, niczym nie wyróżniającym się menu, jakie można znaleźć w wielu kawiarniach i restauracjach. Niestety obsługa jest tu dość powolna, co przy jednej z moich wizyt w Krakowie, prawie doprowadziło do spóźnienia się na pociąg. Tym razem wzięłam to pod uwagę. Przy żadnej z wizyt nie zauważyłam tu jakiegoś wielkiego tłumu, co oczywiście jest zaletą, ale i potwierdza przeciętność tego miejsca. No a brak witryny internetowej, w XXI w. świadczy wyłącznie o braku zrozumienia podstawowych praw marketingu. Przyznam ze smutkiem, że patrząc na to wszystko pomyślałam, że zaskakujące jest to, iż Noworolski jeszcze funkcjonuje, biorąc pod uwagę ogromną konkurencję dookoła, na samym tylko Rynku. Przydałaby się tutaj jakaś kuchenna rewolucja, by przywrócić świetność temu miejscu, choć może niekoniecznie pod przewodnictwem tej pani znanej z takich rewolucji.
Cukiernia J.NoworolskiSukiennice strona wschodnia,
Rynek Główny 1
31-042 Kraków
jamamichalika.pl
I znowu wrócę do mojej pierwszej wizyty w Jamie Michalika, pod okiem cioci Zosi. Pamiętam, że o tym miejscu słyszałam od mamy, więc kiedy ciocia zapytała, co chciałabym zobaczyć, wymieniłam Jamę. I poszłyśmy z ciocią do Jamy. Nie pamiętam zupełnie co tam zjadłyśmy. Pewnie jakiś deser, bo przecież ciocia, co już wspominałam, jako emerytowana nauczycielka miała skromne środki. A i tak gościła mnie bardzo, ale to bardzo wytwornie, nie żałując na odkrywanie Krakowa. Jama bardzo mi się podobała - obrazy na ścianach, zielony balonik, jej wystrój i inność w porównaniu ze znanymi mi już lokalami Warszawy czy Krakowa. Dlatego też mam ogromny sentyment do Jamy i bywałam tu wiele razy. O ile pierwsza wizyta w Jamie mnie zachwyciła, to niestety przy każdej następnej było coś, co sprawiało, że raz za razem rozczarowywałam się. W 2001 roku zaskoczył mnie fakt płatnych ubikacji - nawet dla gości, niemało płacących za jedzenie. Co gorsza, tzw. babcia klozetowa nie miała wydać, a ja nie miałam drobniaków. No ale udało się - wizytę w ustronnym miejscu doliczono do rachunku za obiad. Szok i wstyd przeżyliśmy, gdy okazało się, że Jama nie przyjmuje płatności kartą, a my będąc w przeddzień niemal wyjazdu, pozbyliśmy się w dużej mierze gotówki. Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy, bo wszędzie płaciliśmy kartami. Musieliśmy pożyczyć pieniądze od kuzynki Oli, bo inaczej nie mieliśmy jak uiścić rachunku. Do dzisiaj sobie z tego żartujemy, choć wtedy ani trochę nie było nam do śmiechu. I jaka wpadka! Zaprosić kogoś na obiad, by następnie pożyczać od niego pieniądze! Ale chociaż wtedy jedzenie było lepsze, a obsługa sympatyczna.
Jama Michalika
Jama Michalika to miejsce kultowe, z ogromną tradycją. Dość niedawno czytałam książkę Maryli Szymiczkowej "Śmierć na Wenecji". Podobnie jak poprzednie jej części, tak i ta, zachwycała mnie opisami starego Krakowa i mieszczańskiej atmosfery. Serce biło mi mocniej w momentach, gdy wspominany był na przykład Plac na Groblach, który wtedy, w czasach opisywanych w książce, dopiero nabierał wielkomiejskiego charakteru. A teraz Plac na Groblach to świetna lokalizacja! Tu znajduje się też kamienica zaprojektowana przez pradziadka Karola Tichy, w której tyle razy mieszkałam, odwiedzając ciocię Zosię. W książkach Szymiczkowej nie zabrakło też opisu krakowskiej bohemy przełomu wieków XIX i XX, a także Jamy Michalikowej. Mam nadzieję, że cytując go tu, nie naruszam praw autorskich, bo nie chciałabym tego, ale z drugiej strony, opis ten jest wspaniały i pokazuje początki Jamy Michalika, jakże innej od tej, którą znamy dzisiaj.
“Kamienica przy ulicy Floriańskiej pod numerem 45, dawniej zwana Bełzowską, Cyprianowską albo domem Pod Jelonkiem, wiele już przeżyła przez kilkaset lat swego trwania – bywało, że leżała w ruinie, bywało, że podnoszono ją z gruzów. Od dobrych kilku dekad miała się wszakże znakomicie, a to dlatego, że należała do wdowy po szlifierzu, pani Albertyny Witoszyńskiej: osóbki niewielkiej, czerstwej i bardzo dobrze dbającej o swoje interesy, przez co jej czarne stroje zawsze były uszyte z najlepszych wiedeńskich taft i adamaszków, a biżuteria, niby skromnie żałobna, warta była ponoć tyle, co sama kamienica.Najlepiej bodaj płacącym lokatorem tego domu był pan Michalik, cukiernik, który niespełna dziesięć lat temu zjechał ze Lwowa i założył na parterze Cukiernię Lwowską, która miała w zamierzeniu konkurować ze słynnym Mauriziem.Niestety Michalik brzmi zwyczajnie i gminnie, Maurizio zaś niby też zjechał ze Lwowa, ale był rodowitym Szwajcarem, a w dodatku miał w nazwisku włoski czar, podobnie jak jego krajanie: Cortesi, który jako pierwszy otworzył cukiernię w kamienicy Kencowskiej, i jego następca Redolfi, który wszedł w spółkę z Mauriziem. Poza wszystkim krakowskie mieszczaństwo kupowało tam pomadki, kandyzowane owoce i ciastka bez mała od czasów kongresu wiedeńskiego i Michalik, który wiele sobie ponoć obiecywał po przeprowadzce do Krakowa, miał“twardy orzech do zgryzienia. W niewielkiej salce od frontu sprzedawał swoje cukry warszawskie, pierniki i herbatniki, ale szło mu to niesporo – w głębi była wprawdzie sala większa, ale pozbawiona okien, którą, chcąc nie chcąc, też musiał wynajmować od wdowy Witoszyńskiej, więc, żeby nie marnować miejsca, wstawił tam trochę krzeseł i stolików.Nieoczekiwanie dla niego okazało się, że to ciemne pomieszczenie, oświetlane tylko lampami, z miejsca ochrzczone Jamą lub Jamą Michalika, prosperuje znacznie lepiej niż sama cukiernia; zaczęła się tu schodzić cała krakowska cyganeria: poeci, dziennikarze, malarze, rzeźbiarze, a także wieczni kandydaci do wszystkich tych powołań, grupka zanadto może groszem nieśmierdząca, w masie jednak wszyscy oni czymś musieli się odżywiać, a zwłaszcza coś popijać. Michalik zatem prosperował coraz lepiej, sława jego niosła się po całym mieście – wcale nie za sprawą sprzedawanych w zakładzie słodkości, ale za sprawą różnorodnego towarzystwa. Takiego zestawu oryginałów nie można było znaleźć gdzie indziej, zwłaszcza odkąd dwa lata temu pan Turliński zbankrutował i zamknął swoją Café Restaurant du Théatre, zwaną Paonem, gdzie swego czasu Zofia rozmawiała z pijanym Przybyszewskim. (...)(...) Jeszcze parę lat temu, żeby wejść do zaludnionego przez dekadentów Paonu, Szczupaczyńska potrzebowała przewodnika, teraz samotnie, jak gdyby nigdy nic, wkroczyła do jamy urningów.***
Eustachy Czyżyk, zażywny ober Cukierni Lwowskiej, rozejrzał się po sali. Dochodziła dwudziesta i popołudniowy ruch nieco zelżał. Mimo najróżniejszych zabiegów przedsiębiorczego pana Michalika – wybijania pieczątek na asfalcie, rozwieszania na mieście afiszy, na których zachwalał swoje ciastka, nadawania tymże nazw, takich jak Flirt czy Marzenie, ale i imion: Goplana, Carmen czy (z zupełnie innego klucza) Paderewski – lada cukierni wciąż nie była oblegana. Lwowiak musiał pogodzić się z przywiązaniem ludku krakowskiego do tradycji: na sumę chodziło się do Mariackiego, a ciastka kupowało się u Maurizia, i basta. Tak cukiernik kraje, jak mu lukru staje.
Michalik – a zatem i ober Czyżyk – musiał się więc kontentować ową niedużą, ciasną, pozbawioną okien salką na tyłach, którą codziennie po południu oblegały pielgrzymki czekających na wolne miejsce klientów. O tej porze wielu gości rozeszło się już do swych wieczornych zajęć i znów pojawiło się kilka pustych stolików, choć – jak doskonale wiedział pan Czyżyk – nie miało to potrwać długo. Połowę gości stanowili stali klienci, których doskonale kojarzył, wiedział, co zamówią, ile wypiją i o której wyjdą do domu.”*
Ostatnia moja wizyta, sprawiła, że nie wiem czy jeszcze tu wrócę. Z tą samą kuzynką Olą poszłyśmy na obiad do Jamy. Było tu dość pusto, mimo pory obiadowej, ale nam to nie przeszkadzało. Owszem, byłam nieco zdziwiona, bo w końcu to Jama Michalika, no ale przy tej liczbie restauracji w pobliżu, najwyraźniej tłumy turystów rozkładają się na różne lokale. No i było jednak jeszcze relatywnie wcześnie. Kelnerka zaproponowała nam wybranie sobie stolika, co z chęcią uczyniłyśmy. Byłyśmy dość głodne, więc zamówiłyśmy przystawki i drugie danie.
Przystawek nie było dużo - pieczywo ze smalcem i ogórkiem oraz tatar z łososia, choć porcje były solidne. Na stole pojawiły się dość szybko. Jednak ledwie zdążyłyśmy je napocząć, na stół wjechały drugie dania, mimo iż od razu ustaliłyśmy z obsługą, by dano nam czas na zjedzenie przystawek. Odniosłam wrażenie, jakby bardzo szybko chciano nas obsłużyć, byśmy szybko wyszły. Nie wiedziałyśmy czy kontynuować konsumpcję przystawek czy czym prędzej przerzucić się na drugie danie, które jakby nie było podano na ciepło i tak je chciałyśmy zjeść.
O ile przystawki były smaczne, o tyle dania główne bardzo przeciętne. Jako smakoszka gołąbków w różnej postaci, zamówiłam gołąbki z sosem pieczarkowym. I zawiodłam się tak, że po raz pierwszy nie byłam w stanie dojść gołąbków do końca. Kapusta była rozgotowana, a gołąbki sprawiały wrażenie wielokrotnie odgrzewanych. Nie pomógł im gęsty i kluchowaty sos o smaku sosu z proszku, w którym dla niepoznaki pływało kilka plasterków pieczarek. W niczym nie przypominały mi gołąbków kiedyś tu jedzonych - delikatnych i świeżych, po których tak polubiłam ich wersję grzybową.
Znacznie lepsza, choć nieporywająca była polędwica w sosie z podgrzybków.
Do tego dania podane były kartofle i surówki - jedna z kapusty, druga to mizeria. W sumie nie do końca rozumiem, czemu nie wykorzystano świeżych warzyw sezonowych, których w lipcu jest masa, tylko akurat kapustę, która dostępna jest cały rok. Prezencja dania była dość stołówkowa, a smak podobny. Wnioskując z błyskawicznego czasu w jakim danie znalazło się przed nami, również musiało być podgrzewane, łącznie z kartoflami.
Niestety na tym się nie skończyło. Po chwili podeszła do nas kelnerka i poprosiła, byśmy się przesiadły z wybranego dosłownie parę minut wcześniej stolika. A więc moje odczucie nie było mylne. Starano się nas obsłużyć jak najszybciej byśmy zwolniły stolik. Tę część sali nieco odgrodzono, usadowiono niezbyt dużą grupę turystów i obsługa zajęła się głównie nimi. Nasza obecność przy sąsiadującym stoliku nikomu by nie przeszkadzała, ale zapewne obawiano się, że ktoś z występującego dla tej grupy zespołu nie daj Boże zaprosi nas do wspólnego tańcowania krakowiaka czy śpiewania. Poczułyśmy się jak bardzo niechciani goście, ale nie przeszkodziło nam to spokojnie dokończyć obiadu przy naszym stoliku. Niesmak pozostał, mimo iż atmosfera stworzona przez zespół występujący dla tej grupy była fajna, a my bez wysiłku z naszego stolika mogłyśmy i słyszeć jej śpiew, i widzieć tańce.
Największymi atutami Jamy Michalika jest lokalizacja, a przede wszystkim sala i jej historyczne korzenie. Obrazy i inne dekoracje sprawiają, że nadal jest ona piękna! Z wielką przyjemnością czytałam o Jamie w książce Maryli Szymiczkowej, bo choć to fikcja, to jednak doskonale dopracowana. Ale poza tym, Jama Michalika nie stanowi już atrakcji. Jest mocno przeciętną restauracją, której nie poleciłabym nikomu, kto chciałby zjeść dobry polski obiad. Szkoda. Mam wrażenie, że Jama rozmieniła swoją sławę na drobne. Moim zdaniem jest to przykład niewykorzystanego potencjału. Menu, choć długie nie wyróżnia niczym Jamy Michalika od wielu innych miejsc. Wersja angielska menu ma niestety błędy językowe, co tylko potwierdza niedbalstwo. Myślę, że fajne by było nawiązanie do starej tradycji Jamy - jak łatwo zobaczyć w książkach Szymiczkowej, odtworzenie historii, potraw czy nawet całego menu z danych lat nie jest trudne. Wymaga trochę wysiłku, ale może się opłacić. A już z pewnością warto zainwestować w przeszkolenie obsługi, by choć nieco podnieść poziom, który z roku na rok spada. Ciężko mi tu będzie wrócić, chyba że nastąpią jakieś radykalne zmiany. A Jamę polecam wyłącznie na kawę i niektóre desery, by zobaczyć jej wnętrze. Bo to pozostało niezmiennie piękne i fascynujące.
Floriańska 45
31-019 Kraków
* cytat pochodzi z książki Maryli Szymiczkowej Śmierć na Wenecji, opublikowanej w 2023 r. przez wydawnictwo Znak, Litera Nowa.
Kolejne miejsce odwiedzone w Krakowie, to restauracja Dobra Kasza Nasza. Znajduje się przy rynku głównym, tyle że z innej strony niż Noworolski. W przeciwieństwie do Jamy Michalika dostanie tu stolika nie było wcale takie proste. Udało się nam, i choć nie był idealny ze względu na umiejscowienie w słońcu (mimo parasola), to nie kręciłyśmy nosem.
Kolejne miejsce odwiedzone w Krakowie, to restauracja Dobra Kasza Nasza. Znajduje się przy rynku głównym, tyle że z innej strony niż Noworolski. W przeciwieństwie do Jamy Michalika dostanie tu stolika nie było wcale takie proste. Udało się nam, i choć nie był idealny ze względu na umiejscowienie w słońcu (mimo parasola), to nie kręciłyśmy nosem.
Wnętrze restauracji jedynie zobaczyłam przechodząc do toalety, gdyż jedynym stolikiem na który mogłyśmy liczyć był ten w ogródku. Ale podobało mi się w środku i chętnie bym tam posiedziała. Innym razem. Menu Kaszy nawiązuje do tradycyjnej kuchni opartej właśnie na kaszach. Do tego można zamówić tu dziczyznę, a to nie jest oczywista pozycja w menu restauracji.
Niestety nie miałam zbyt wiele czasu na delektowanie się różnymi potrawami, a i upał nie sprzyjał jedzeniu wielkich posiłków. Dlatego poprzestałyśmy na dwóch rodzajach pierogów. Oba z nadzieniem z kaszy, tyle że jedne z kaszą i grzybami, a drugie z kaszą i sarniną. Oba zestawy bardzo smaczne. Pierogi były spore, a ich ciasto cienkie, wypełnione po brzegi nadzieniem. Jedyne zastrzeżenie jakie mam to okrasa ze skwarek w obu przypadkach. O ile zupełnie mi to nie przeszkadzało w przypadku pierogów mięsnych, o tyle te z kaszą i grzybami są idealne na danie bezmięsne, co zostało niejako zniweczone skwarkami.
Choć była to krótka wizyta w Dobra Kasza Nasza, to uważam ją za udaną i z pewnością wrócę tu przy kolejnych odwiedzinach w Krakowie.
Nie ma Krakowa bez precli, czyli obwarzanków. Choć ich pochodzenie nie do końca jest znane, to niewątpliwie kojarzą się z tym miastem. Obecnie tych nazw używa się wymiennie, ale tak naprawdę, są to nieco inne wypieki. I nie chodzi o to, że precel pochodzi z dawnych rejonów zaboru pruskiego. Różnią się wielkością i kształtem. Oba są plecione, ale precel ma charakterystyczny kształt ósemki, a obwarzanek jest zaplecionym kółkiem. Ciasto precli jest nieco twardsze i ma dłuższy termin przydatności. Obwarzanki, choć cienkie bardziej przypominają bajgle, choć te ostatnie nie są plecione.
Nazwa obwarzanki wiąże się z jednym z etapów ich robienia - obwarzaniem, czyli obgotowywaniem przed pieczeniem. Precle nadal są wyrabiane ręcznie, podobnie jak i precle czy bajgle. Tradycyjnie obwarzanki posypywano makiem, solą, kminkiem czy czarnuszką. W Krakowie obwarzanki można kupić w wielu miejscach na mniejszych i większych straganach. Obecnie jest ich ogromny asortyment i te krakowskie obwarzanki, zwane też krakowskimi preclami można kupić i w innych miastach.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o kulinarną podróż po Krakowie. Z pewnością będą i kolejne jej odcinki, ale na razie żegnam się spojrzeniem na Teatr Stary. I do usłyszenia, do poczytania bo niewątpliwie ciąg dalszy nastąpi.

No comments:
Post a Comment