Tort makowy zawsze musiał zawsze znaleźć się na stole świątecznym. Po prostu nie mogło być inaczej. Od kiedy sięgam pamięcią wszyscy go uwielbiali. Najlepszy był w drugim dniu świąt, kiedy było go już malutko. Robienie tortu było całym rytuałem. Najpierw parzyło się mak, potem mieliło go trzy razy w maszynce przymocowanej śrubą do blatu. Maszynka oczywiście była ręczna, więc po mieleniu ręki nie było czuć. Już po pierwszym mieleniu człowiek miał dość tej "zabawy", jednak świadomość, że będzie torcik magicznie pozwalała przezwyciężyć zmęczenie. W 1982 roku nastąpił przełom, bo w domu pojawiła się maszynka elektryczna. Od tego czasu mielenie maku nie było już taką męczarnią. Dzisiaj można użyć maku mielonego - ale tylko tego suchego; absolutnie nie tego z puszki. Ta masa nadaje się co najwyżej do makowców. Zasadniczą pracę nad tortem zaczynało się od ucierania w makutrze żółtek z cukrem na puszystą masę, w której nie można było wyczuć cukru; tak naprawdę to nie wiem czemu, bo w końcu ten cukier rozpuszczał się w pieczeniu, a dzięki makowi i tak coś chrzęściło między zębami. Przy okazji sprawdzania czy ten cukier się już się rozpuścił wsadzało się ukradkiem palucha by podjeść pysznej masy lub wręcz podjadało z łyżki do mieszania. Trzeba jednak było uważać, bo można było oberwać ścierką po głowie. Kiedy już byłam dorosła i robiłam tort na własny rachunek, przerobiłam przepis dodając dwa żółtka na podjadanie. To już jednak było nie to i z czasem wróciłam do oryginalnego przepisu. Następnie dodawało się mak i ociupinę bułki tartej oraz bakalie - jeśli się je upolowało. Na koniec pianę ubitą z 8 białek. Przez lata ubijaliśmy ją w takiej fajansowej niebieskiej misce, najzwyklejszą trzepaczką. Pamiętam jak z werwą zaczynałam trzepać, by po pewnym czasie, kiedy jajka jeszcze w niczym nie przypominały sztywnej piany, ręka mdlała i jakoś nie bardzo chciała trzepać dalej. Wtedy wołało się na pomoc tatę, który kończył bicie piany. Piana była tak sztywna, że miskę można było odwrócić do góry dnem i piana nie wylatywała. Pianę łączyło się delikatnie z masą jajowo-makową. Kiedy masa ta została przelana do tortownicy, można było wylizać makutrę - oczywiście z tatą do spółki, bo coś musiał dostać za to bicie piany. To dopiero była frajda. Dobrze wylizana makutra prawie nie wymagała mycia! Dzisiaj zamiast ucierania, wszystko robi mikser, a silikonowe łyżki, używane do przekładania masy do tortownicy, nie zostawiają nic do wylizania. Dobrze, że ich nie było dawniej - zabrałyby sporo radosnych wspomnień.
Tort się piekło, a następnie przekładało masą kawową i powidłami; na koniec dekorowało się taki torcik - czym tylko dało radę - migdałami, rodzynkami, wisienkami z kompotu, a nawet kawałeczkami pomarańczy lub mandarynek wystanych w przedświątecznych kolejkach. Niestety ten torcik makowy miał dwie wady - po pierwsze, pojawiał się tylko dwa razy w roku, na święta, a po drugie znikał błyskawicznie. A może to właśnie dlatego tak smakował?
25 dag maku
8 jaj
250 g cukru
2-3 łyżki miodu
60 g bułki tartej
bakalie
skórka z cytryny
zapach pomarańczowy
Masa kawowa
250 g cukru
250 g masła
kieliszek mocnego alkoholu
20-30 g drobno zmielonej kawy
Powidła śliwkowe do przekładania
Mak sparzyć, przepuścić przez maszynkę*. Żółtka utrzeć z cukrem i miodem. Stopniowo dodać mak, bułkę i bakalie. Na koniec delikatnie dodać ubitą na sztywno pianę z 8 białek. Wylać do tortownicy 10 calowej (23 cm).
Piec w temperaturze 370F (ok. 180 C), ok. 40 minut - aż patyczek włożony w środek tortu będzie suchy.
Wystudzić, przekroić na trzy części. Na pierwszym placku rozsmarować powidło. Przykryć drugim plackiem i rozmarować na nim najpierw masę, a następnie powidło. Przykryć trzecim plackiem. Wierzch i boki posmarować masą. Udekorować w dowolny sposób. Ja zwykle wykorzystuję do dekoracji mandarynki lub pomarańcze.
Do przekładania można wykorzystać również nutellę.
* Jeśli wykorzystujemy suchy mak mielony, należy zalać go szklanką gorącego mleka na mniej więcej godzinę przed robieniem tortu. Dalej postępujemy jak w przypadku maku mielonego przez nas.