Pączki z Górczewskiej, czyli Pracownia Cukiernicza "Zagoździński" to kultowe miejsce w Warszawie. Co ciekawe, mimo iż przez 15 lat mieszkałam na Woli i znałam te okolice, nigdy nie słyszałam o tych pączkach. Dopiero po wielu latach mieszkania w Stanach, przy okazji któregoś Tłustego Czwartku dowiedziałam się o pączkach z Górczewskiej. W rankingu zajmowały wysokie miejsce, a pokazane kolejki wprawiły mnie w podwójne osłupienie. Po pierwsze dla wytrwałości tych, którzy stali w kolejce od nocy, po drugie dla własnej niewiedzy i tego jakim cudem nigdy nie poznałam ich smaku. Niedługo później, o. Marcin, kapelan z Centrum Katolickiego Newmana przy University of Washington, przy okazji rozmowy o zbliżającym się tłustym czwartku powiedział z rozrzewnieniem jak tęskni za pączkami z Górczewskiej. Obiecałam sobie, że w końcu muszę tam dojechać.
Pracownia, co widać po dacie założenia, ma długoletnią tradycję. To właśnie do tej cukierni Marszałek Józef Piłsudski wysyłał swojego adiutanta po pączki. Przed wojną, a także i po wojnie była to cukiernia, serwująca różne ciastka. Pierwsza cukiernia mieściła się przy ulicy Wolskiej 53, niemal przy rogu z ulicą Skierniewickią. Nie był to duży lokal i po jakimś czasie przestał wystarczać, gdyż wraz ze wzrostem popularności, wzrosły i potrzeby na większe pomieszczenie. Wolska, choć nieco na uboczu od Śródmieścia zawsze była była najważniejszą ulicą na Woli. Nic dziwnego, że cukiernia stała się znana. W 1930 roku Zagoździński przeniósł firmę do znacznie większego lokalu przy Wolskiej 66, na rógu z ulicą Syreny. Było to duże miejsce, pozwalające rozwinąć skrzydła - powstał więc tu i sklep, i kawiarenka ze stolikami, i pomieszczenie na bilardy i oczywiście pracownia. Wojna, a najbardziej czasy Powstania Warszawskiego nie oszczędziły cukierni. Budynek spalił się, a sami Zagoździńscy tułali się jak wielu mieszkańców Warszawy. Po wojnie cukiernia została odbudowana ogromnym wysiłkiem. Z trudem przetrwała trudne czasy stalinowskie, by pod koniec lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych znowu wpisać się w krajobraz cukierniczy Warszawy. Niestety, nie uratowało jej to i w latach siedemdziesiątych władze dzielnicy odebrały lokal właścicielom cukierni, ze względu na rozbudowę państwowych sklepów, a w zamian dały lokal zastępczy na Górczewskiej 15 w tzw. budynku Wawelberga. I tak cukiernia znalazła się w nowym, znacznie mniejszym miejscu. Z tego też powodu, produkcja została ograniczona tylko do pączków. Jak można przeczytać na witrynie pracowni, pączki są robione według rodzinnego przepisu i smażone są tradycyjnie na smalcu. Zmiana lokalizacji i ograniczenie asortymentu nie wpłynęło na fakt, że do dzisiaj pracownia się cieszy ogromną popularnością i ma wielu zagorzałych zwolenników, gotowych stać w kilkugodzinnych kolejkach, by w Tłusty Czwartek zjeść "pączka od Zagoździńskiego".
Tu mała dygresja. Przyznam, że kiedy czytałam o historii pracowni, zwłaszcza tej powojennej, przypomniała mi się książka Cukiernia pod Amorem Małgorzaty Gutowskiej-Adamiak. W ostatnim tomie, Hryciowie, którego akcja toczy się w latach powojennych, opisała ona walkę o przetrwanie cukierni jej bohaterów właśnie w tyn okresie. Nigdy się nad tym wcześniej nie zastanawiałam, bo i któż myśli zamawiając ciastka o tym czy mąkę i inne ich składniki łatwo było kupić, ale ta książka uświadomiła mi ich walkę o przetrwanie i utrzymanie przy życiu ich zakładów, w czasach, gdy rzemieślnicy czy prywatni właściciele zakładów nie byli lubiani przez władze i przy każdej okazji utrudniano im życie. Książkę polecam, bo dobrze się ją czyta, ale tymczasem wróćmy do pączków z Górczewskiej.😉
Pracownia, co widać po dacie założenia, ma długoletnią tradycję. To właśnie do tej cukierni Marszałek Józef Piłsudski wysyłał swojego adiutanta po pączki. Przed wojną, a także i po wojnie była to cukiernia, serwująca różne ciastka. Pierwsza cukiernia mieściła się przy ulicy Wolskiej 53, niemal przy rogu z ulicą Skierniewickią. Nie był to duży lokal i po jakimś czasie przestał wystarczać, gdyż wraz ze wzrostem popularności, wzrosły i potrzeby na większe pomieszczenie. Wolska, choć nieco na uboczu od Śródmieścia zawsze była była najważniejszą ulicą na Woli. Nic dziwnego, że cukiernia stała się znana. W 1930 roku Zagoździński przeniósł firmę do znacznie większego lokalu przy Wolskiej 66, na rógu z ulicą Syreny. Było to duże miejsce, pozwalające rozwinąć skrzydła - powstał więc tu i sklep, i kawiarenka ze stolikami, i pomieszczenie na bilardy i oczywiście pracownia. Wojna, a najbardziej czasy Powstania Warszawskiego nie oszczędziły cukierni. Budynek spalił się, a sami Zagoździńscy tułali się jak wielu mieszkańców Warszawy. Po wojnie cukiernia została odbudowana ogromnym wysiłkiem. Z trudem przetrwała trudne czasy stalinowskie, by pod koniec lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych znowu wpisać się w krajobraz cukierniczy Warszawy. Niestety, nie uratowało jej to i w latach siedemdziesiątych władze dzielnicy odebrały lokal właścicielom cukierni, ze względu na rozbudowę państwowych sklepów, a w zamian dały lokal zastępczy na Górczewskiej 15 w tzw. budynku Wawelberga. I tak cukiernia znalazła się w nowym, znacznie mniejszym miejscu. Z tego też powodu, produkcja została ograniczona tylko do pączków. Jak można przeczytać na witrynie pracowni, pączki są robione według rodzinnego przepisu i smażone są tradycyjnie na smalcu. Zmiana lokalizacji i ograniczenie asortymentu nie wpłynęło na fakt, że do dzisiaj pracownia się cieszy ogromną popularnością i ma wielu zagorzałych zwolenników, gotowych stać w kilkugodzinnych kolejkach, by w Tłusty Czwartek zjeść "pączka od Zagoździńskiego".
Tu mała dygresja. Przyznam, że kiedy czytałam o historii pracowni, zwłaszcza tej powojennej, przypomniała mi się książka Cukiernia pod Amorem Małgorzaty Gutowskiej-Adamiak. W ostatnim tomie, Hryciowie, którego akcja toczy się w latach powojennych, opisała ona walkę o przetrwanie cukierni jej bohaterów właśnie w tyn okresie. Nigdy się nad tym wcześniej nie zastanawiałam, bo i któż myśli zamawiając ciastka o tym czy mąkę i inne ich składniki łatwo było kupić, ale ta książka uświadomiła mi ich walkę o przetrwanie i utrzymanie przy życiu ich zakładów, w czasach, gdy rzemieślnicy czy prywatni właściciele zakładów nie byli lubiani przez władze i przy każdej okazji utrudniano im życie. Książkę polecam, bo dobrze się ją czyta, ale tymczasem wróćmy do pączków z Górczewskiej.😉
Kiedyś nazywane liliputkami, czyli właśnie te małe pączki, zawsze były moją słabością. Jednak tym razem skupiliśmy uwagę na pączkach regularnych.
Każdy, kto w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych kupował ciastka, pamięta taki właśnie sposób ich pakowania jak zapakowano nam pączki.
Jako dziecko, uwielbiałam patrzeć jak pani w cukierni precyzyjnie układała w pudełkach 10 ciastek, które zazwyczaj zamawialiśmy, tak by jedne nie zaszkodziły drugim. Jeśli kupowaliśmy pączki, to kładła je na boku. A potem owijała papierem i wiązała paczuszkę specjalnym sznureczkiem z ruty.
W środku pączków była skromna ilość marmolady wielowocowej. Może to i dobrze, bo nie przepadam za takim nadzieniem. Jednak sam fakt jej używania i wizualno-smakowe skojarzenie z blokami marmoladowymi głębokiego komunizmu było pierwszym rozczarowaniem. Łuszczący się lukier nie świadczył o pierwszej świeżości pączków, a raczej o tym, że miały już okazję nieco postać na ladzie. Smakowo pączki wypadły dość przeciętnie. Nie były lekkie i puszyste, a raczej dość ciężkie. Po naciśnięciu w cieście pozostawało wgniecenie. Smakowo nie różniły się od zwykłych pączków z dowolnej masówki sprzedawanej w wielu sklepach.
Zawsze mam tremę smażąc pączki. Boję się, że się nie udadzą i będą gliniaste, lub spalone z zewnątrz, a surowe w środku. Ale chyba nie jest to potrzebne, bo pączki ostatecznie wychodzą smaczne i puszyste. Mają nadzienie z mieszanki domowych powideł i greckiej konfitury z płatków róży. Oczywiście są polukrowane i przyozdobione kawałkami skórki z pomarańczy. Do stanu pełnego zadowolenie brakuje mi jedynie umiejętności takiego smażenia, by powstała na pączku charakterystyczna złota obrączka. Profesjonalne pączki z Górczewskiej, jakby nie było pracowni z tradycjami, przekonały mnie, że należy wyzbyć się lęków i kompleksów, bo całkiem nieźle sobie radzę. Podobnego zdania okazała się być reszta próbująca pączki z Górczewskiej. Spontaniczna opinia rodzinnych zjadaczy "Twoje lepsze" z dodatkowym uzasadnieniem dlaczego, tylko mnie utwierdziła w przekonaniu. Przyznam, że było to cukiernicze rozczarowanie, że pączki o których tyle słyszałam, okazały się być tak przeciętne. Ale i miły moment bycia docenioną za moje pączki.
Nie chcę mówić, że pączki z Górczewskiej są przereklamowane, bo wszakże o gustach się nie dyskutuje. Być może dla wielu osób jest to smak młodości czy dzieciństwa i stąd takie a nie inne odczucia. Być może takie pączki to jedyne jakie im smakują z innych względów. Ja nie umiałam się nimi zachwycić. Raz można zjeść, ale z pewnością nie stałabym po nie w wielogodzinnej kolejce.
Pracownia Cukiernicza "Zagoździński"
ul. Górczewska 15
01-186 Warszawa
ul. Górczewska 15
01-186 Warszawa
email: info@pracowniacukiernicza.pl
tel. (22) 632 1918
tel. (22) 632 1918
Lukullus to cukiernia wyróżniona przez La liste w 2022 jako jedna z najlepszych cukierni na świecie. Chyba nie ma lepszej zachęty do tego by tu zajrzeć i spróbować choćby kilku wypieków. Cukiernia Lukullus znalazła się w moim rankingu jagodzianek w 2023 roku, o czym pisałam w innym wpisie na blogu. Ale Lukullus to nie tylko jagodzianki. To ogromny asortyment wyrobów cukierniczych, na widok których cieknie ślinka. Wiele z nich to wyroby, nazwijmy to nowoczesne, ale jest też i nawiązanie do tradycyjnych wypieków jakie od lat można kupować w polskich cukierniach.
Lukullus. Smak. Piękno. Warszawa. Jak mało, która nazwa, ta idealnie odzwierciedla to, czego można doświadczyć wchodząc do tej cukierni. Choć Lukullus jest relatywnie nowym miejscem, to jego historia wywodzi się z czasów okresu wojennego, a konkretnie 1941 r., kiedy to dziadek obecnego właściciela, Jan Dynowski, zdał egzamin na mistrza cukiernika. Krótko po wojnie, w 1946 roku założył na warszawskiej Pradze, na Stalowej, cukiernię Kremówka. I choć może te okolice Pragi nie do końca kojarzą się z elegancją, to oczywiście miało to sens, że to właśnie tu powstała cukiernia, gdyż lewobrzeżna część Warszawy była wtedy niemal całkowicie zniszczona. Ale to właśnie pasja Dynowskiego i wspomniana cukiernia dały początek Lukullusowi, który pod tą nazwą powstał już po zmianach ustrojowych końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. Lukullus, to również bardzo warszawska cukiernia. Jan Dynowski zaczynał pracę jako mistrz czekolady w fabryce Wedla, a dopiero później otworzył swój zakład. Lukullus, co można przeczytać na stronie cukierni, pozostaje wierny stolicy i nie otworzył (jak również nie zamierza tego zrobić) filii czy też franczyz w innych miastach, pomimo wielu ofert.
Odwiedziłam cukiernię na Chmielnej i przyznam, że od razu rzucił mi się w oczy neon, który nawiązuje do neonów lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, które można zobaczyć na Pradze w Muzeum Neonów. Od razu czuć, że się jest w Pasażu Śródmiejskim za domami Centrum. Oko przyciąga radosny, żółty kolor, który działa zapraszająco i zachęcająco. Przez takie drzwi chce się przejść i sprawdzić co takiego jest za nimi.
Wzrok przyciągają również i duże wypieki - choćby jak torcik czekoladowo-malinowy wykończony marakujową galaretką.
Są też mini-Pavlove oraz kremówki z malinami.
Bigotka jagodowa to sezonowa odmiana ptysia (choux au craquelin) - w tonacji jagodowej i nieodmiennie z berecikiem na bakier.
Znaleźć tu możemy i takie ciastka, nawiązujące do dawnych czasów - bajaderki i serniki na zimno, a także różne drożdżówki, florentynki, magdalenki czy babeczki. Bajaderka, którą spróbowałam przez sentyment, bo była kiedyś jednym z moich ulubionych ciastek, jest dość kremowa i mocno alkoholowa, a babeczka nie zawierała tyle budyniu ile według moich wyobrażeń powinna, ale nadal była smaczna.
Moją uwagę zwróciło to ciastko - wyróżniało się wykończeniem i rozmiarem. A wkrótce mogłam się przekonać i o jego interesującym smaku. Na środek nie szczędzono mango - i w postaci musu, i kawałków owoców. Mimo iż mango jest słodkie, ciastko nie przytłaczało słodyczą.
Jasminum grandimango jest tak olbrzymie, że jechało ze mną w osobnym pudełeczku, tym które widać poniżej, tyle że z wyeksponowanym innym ciastkiem.
Aby nie uszkodzić ciastek, są one bardzo starannie pakowane - jedne w większe pudełka w ciepłym żółtym kolorze, inne w takie mniejsze pudełeczka, specjalnie projektowane przez różnych grafików i sezonowo wprowadzane do obiegu. Są one tak ładne i tak dopracowane, że niektóre znalazły swoje stałe miejsce na ekspozycji gabinetu opakowań Muzeum Warszawy!
Limoncello z bezą, serniczek amabilis z owocami lasu i mini tarta malinowa, również były bardzo dobre, choć nie kryję że moje serce najbardziej skradł Ptyś z pasją. Uwielbiam marakuję niemal w każdej postaci i przyznam, że zawsze dla idealnie balansuje ona słodkość wypieków, zostawiając posmak tropikalności.
Na swojej witrynie, cukiernia Lukullus podkreśla jak ważne są wrażenia estetyczne - stąd też dbałość o szczegóły, przy urządzaniu kolejnych lokali, wystawy w witrynach sklepów specjalnie aranżowane przez uznanych artystów, a także projektowaniu opakowań. To wszystko momentalnie można zauważyć, podobnie jak elegancję wyrobów, które mogą na pierwszy rzut oka wyglądać minimalistycznie. Tu naprawdę mniej znaczy więcej.
Wrażenia z Lukullusa mam bardzo pozytywne. Tak, w kategorii jagodzianek nie plasowało się szczególnie wysoko, bo na 7 miejscu, ale i to nie znaczy, że jagodzianka była kiepska. Po prostu konkurencja była olbrzymia. Natomiast jeśli chodzi o cukiernię ogólnie, przyznam, że widać tu dbałość o wszelkie szczegóły - wizualne i smakowe, a także dbałość o elegancje i piękną prezencję. Wszystko jest ładnie wyeksponowane, a sam lokal sprawia wrażenie miłego i zadbanego. Nie jest to na pewno moja pierwsza wizyta w Lukullusie. Z pewnością chętnie tutaj wrócę na desery.
Cukiernia Lukullus
Smak. Piękno. Warszawa
Wiele lokalizacji, ja odwiedziłam tę na Chmielnej
Chmielna 32
00-020 Warszawa
Rurki z kremem to smak dzieciństwa. To smak małego luksusu tamtych czasów i wielkich przyjemności. Kojarzą mi się z cukiernią na Dąbrowskiego, niedaleko naszego domu i z niedzielnymi deserami. Cukiernię Rurki z prawdziwą bitą śmietaną polecił nam kolega z lat szkolnych, który podobnie jak my kiedyś mieszkał na warszawskiej Woli, a obecnie mieszka w Stanach, tyle że w Nowym Jorku. I przyznam, że warto było zboczyć z trasy by zajrzeć do małej cukierni, a właściwie rurkarni, znajdującej się na ulicy Wolskiej tuż przy Działdowskiej. Wejście tutaj to jak cofnięcie się w czasie! Nic dziwnego - cukiernia działa od 1984 roku. I zdobyła serca wielu osób, bo kiedy przeżywała kryzysy, jak choćby w czasie pandemii podczas lockdownów czy nawet w 2023 roku, z pomocą ruszyli nie tylko Warszawiacy. Przed cukiernią ustawiały się gigant kolejki chętnych do schrupania rurek nabitych bitą śmietaną. Takich najbardziej tradycyjnych jak tylko można sobie wyobrazić.
Rurki z Wolskiej okazały się być idealne. Niezbyt słodkie i chrupiące. W środku, od końca do końca solidna porcja bitej śmietany. Sam wafelek chrupiący i kruchy. Nic dodać, nic ująć.
Polecam rurki z Wolskiej każdemu koneserowi smaku i rurek. Nikt kto lubi rurki, nie będzie zawiedziony.
Wolska 50a/paw.7 B
01-187 Warszawa
Nie ma witryny, ale można znaleźć na Instagram i Facebook
Cukierniczy pejzaż Warszawy bardzo się zmienia. Za każdym razem odkrywam dzięki temu nowe smaki. Cukiernie są inne niż dawniej i oferują nowe ciastka. Ale wyraźnie nawiązują też do retro smaków, takich właśnie jak bajaderki czy babeczki. Przyznam, że podoba mi się wiele cukierni i chętnie bym w nich częściej bywała, bo są naprawdę rewelacyjne.
No comments:
Post a Comment