Jak każda nowa restauracja, i ta wymagała rezerwacji. W środku, bo zdecydowaliśmy się na stolik na sali, a nie w ogródku, typowy nowoczesny wystrój - skromne, by nie powiedzieć ascetyczne, wnętrze z rurami na suficie, idealnie pasujące do sąsiadujących budynków Amazon wykończonych w takim właśnie stylu. W tle muzyka nowoczesna - w zasadzie nie w tle, bo dość głośna. Stoliki na tyle ciasno ustawione, iż miałam poczucie zaglądania sąsiadom w ich dania i ledwie się powstrzymałam od ich fotografowania.😉 Niemal odnosiłam wrażenie że jesteśmy z nimi, a tego nie lubię, bo daje to zero prywatności.
Pierwsze zerknięcie w kartę od razu pokazywało dla kogo jest ta restauracja - ewidentnie jest ona nastawiona na zamożniejszych pracowników high tech. Tu tanio nie zjemy, choć uczciwie mówiąc nie będzie to najdroższe miejsce w jakim jadaliśmy. Ale - co chyba było gorsze - dość szybko zauważyliśmy, że menu nie oferowało zbyt wielkiego wyboru dań.
W oczekiwaniu na zamówione dania nie dostaliśmy żadnych przekąsek, jak to typowo dzieje się w restauracjach. Jedynie ciepłą wodę (mimo iż na zewnątrz był upał, woda była w temperaturze pokojowej i bez lodu) i zamówionego drinka. Jedzenie więc zaczęliśmy od przystawki - sera z marynowanymi figami. Przystawkę podano bez niczego - ot dwa, grubo krojone plastry sera i pacnięte na boku figi, a właściwie dżem figowy, bo konsystencją bardziej to przypominały. Całość skropiona oliwą. Nie wyglądało to ani estetycznie, ani zachęcająco. Trzeba jednak przyznać, że marynowane figi mimo wszystko były smaczne i dobrze pasowały do sera.
Zasadniczym daniem był kurczak z grillowanym fenkułem, bitą riccottą i salsą agresto i łosoś copper river pieczony z rzodkiewkami i zielonymi truskawkami. Kurczaka było sporo - w końcu połowa. Łososia dużo mniej. Smakowo nie były złe, choć pozostawiały wiele do życzenia w kwestii doprawienia - brakowało im czegoś co wydobyłoby czy podkreślił ich naturalny smak. Już sam dodatek soli z pewnością podniósłby walory obu dań, gdyż były one dość nijakie. Zaskoczył mnie mile smak pieczonych rzodkiewek, za którymi w wersji surowej nie przepadam. W tym wydaniu stały się delikatne i bardzo pasowały do pieczonego łososia. Kurczak i łosoś nie wzbudziły moich zachwytów - były w sumie mocno przeciętne i zarówno w domu, jak i w wielu innych miejscach jadałam znacznie smaczniejsze.
Obsługa nie wzbudziła mojego zachwytu. Była dość powolna i napuszona. Zero zachęt, zero uśmiechu. Nie czułam się tu ani mile widziana, ani zachęcona do spróbowania czegokolwiek. Odnosiłam wrażenie, że jestem obsługiwana, bo nie mają innego wyboru. To też nie jest typowe dla moich doświadczeń.
No cóż - bardzo bym chciała być bardziej pozytywna, ale przyznam, że w Willmott's Ghost rozczarowałam się przeogromnie. Jedzenie było nijakie jeśli chodzi o smak. Jeśli zaś chodzi o podanie, było poniżej przeciętnej. W restauracji jednak wymaga się efektownego podania dań. Tutaj nikomu wyraźnie na tym nie zależało. Podane było ono tak, jakby małe dziecko kładło je na talerzach - ciap, ciap i gotowe. Przyznam, że gdyby tak podano mi jedzenie gdzieś indziej, gdzie go nie zamawiałam, to z pewnością bym nie miała ochoty na jego jedzenie. Tu zjadłam, bo je zamówiliśmy.
Nie wiem skąd się biorą zachwyty jeśli chodzi o Willmott's Ghost. Nie jest to miejsce do którego chce mi się wrócić. Przereklamowane i relatywnie drogie. Jeśli ma się ochotę na obiad z kuchni znanego lokalnego szefa, to zdecydowanie lepiej pójść do FareStart i nie tylko zjeść smacznie, ale i wesprzeć to miejsce i pożyteczny program. Willamott's Ghost to - według mnie - przykład jak można nie wykorzystać potencjału, jaki stwarza lokalizacja. Mogłaby to być świetna restauracja w doskonałym punkcie miasta, a jedyne czym dla mnie się wyróżniła to bylejakością.
PS. Na deser i kawę pojechaliśmy do sprawdzonej kawiarenki Gelatiamo.
Willamot's Ghost
2100 6th Ave
Seattle WA 98121
206.900.9650
No comments:
Post a Comment