Nie wszystkie książki omawiane przez Nogasia z ich autorami robią wrażenie. Nie wszystkie chce się kupić, choć przyznam, że każda z wysłuchanych rozmów była interesująca. Ominęłam, z różnych powodów, tylko dwie na 157 rozmów - nie byłam w stanie wysłuchać ich do końca. Ale przecież i nie wszystkie książki chce nam się czytać. Nie wszystkie doczytujemy do końca.
Jedną z rozmów, jaka zapadła mi w pamięć, była ta z Martą Sapałą o jej książce "Na marne". I rozmowa, i książka, robi wrażenie, bowiem uzmysławia nam, ile jedzenia marnujemy - i indywidualnie, i jako społeczeństwa. Jej reportaże z bogatszych dzielnic Warszawy są absolutnie szokujące. Przyznam, że choć nie lubię marnować, zdarza nam się że coś z jedzenia trzeba wyrzucić. Ale nie zdarza się, by było to w oryginalnym, nieotwartym opakowaniu, a co gorsza z datą sugerującą, że dany produkt nadaje się jeszcze do spożycia. No i nasze zmarnowane resztki lądują w kompostowniku, co nieco zmniejsza poczucie winy, choć nie do końca. Na ogół jednak staram się by wykorzystać resztki, a wszelkie przejawy marnotrawstwa tępię i to dość ostro. Dzieci też zaraziłam tym, i z radością zauważyłam, gdy drażniło je marnotrawstwo lub gdy w podobny sposób podchodziły do wykorzystania różnych rzeczy po raz kolejny. Wracając jednak do "Na marne", szokujące są opisy marnowania na ogromną skalę - sklepową, gdzie całe partie jedzenia lądują w pojemnikach na śmieci - nieprzesortowane, wymieszane ze śmieciami i tym co faktycznie się zepsuło, z tych czy innych powodów. Sapała opisuje też ludzi przeczesujących te pojemniki - freegan - którzy żywią się tym, co w nich znaleźli. Oczywiście nie jak leci, ale w bardzo systematyczny sposób. I opisuje ich zdobycze
Kiedy czytałam tę książkę, cały czas krążyło mi po głowie takie wspomnienie z dzieciństwa. W naszym domu była Wandzia, ni to gosposia, ni to opiekunka do dzieci. Pamiętam ją dość przez mgłę - ostała się na jakimś zdjęciu czy dwóch. Była ze wsi, niewykształcona, choć bardzo bystra, jak mówiła babcia. Ponoć gdy do nas przyjechała, nie miała ani jednego zęba - wybite były przez krewkiego ojca. Pierwsze jej dochody poszły na zęby, a trochę ubrań dostała po mamie, bo i z tym był problem. Pamiętam, że Wandzia jeździła z nami na wakacje - chyba nawet w swoje rodzinne okolice. Musiałam mieć wtedy 3-4, może 5 lat. Jak przebłyski pojawiają się czasem w pamięci różne wspomnienia z tych wakacji, w dość spartańskich warunkach biednej wsi.
Ale wróćmy do Wandzi w naszym starym domu. Tego dnia nigdy nie zapomnę. Byliśmy w kuchni - widzę ją ze szczegółami. Po lewej stronie od drzwi była kuchnia i chyba jeszcze pozostałości po piecu kuchennym sprzed lat. Dalej zlew z wiszącą nad nim suszarką, a na ścianie na wprost drzwi, spiżarka, pod którą, za zasłonką, było miejsce na kosz na śmieci i na kosz z kartoflami. Był wieczór i Wandzia zrobiła nam kolację - kanapki z baleronem. Musiała być późna wiosna lub lato, bo Wandzia poszła oglądać coś nadawanego po dzienniku, a na dworze było nadal jasno. Posiedzieliśmy z bratem w kuchni, przez jakiś czas jedząc te kanapki, po czym uznaliśmy, że dalej nie chce się nam ich jeść i pozbyliśmy się ich, wyrzucając je do wiadra na śmieci. Chyba jednak nie siedzieliśmy nad tymi kanapkami zbyt długo, bo kiedy poszliśmy oświadczyć, że już zjedliśmy kolację, Wandzia wstała i poszła do kuchni. Zerknęła na puste talerze, a następnie zajrzała do wiadra na śmieci, na którego dnie leżały dwa dowody naszego przestępstwa. Ze stoickim spokojem wyjęła obie kanapki, położyła na naszych talerzach i kazała nam je zjeść. Nie pamiętam czy krzyczała, nie pamiętam czy pojawił się w kuchni ktokolwiek inny, ale bardzo dobrze pamiętam, jak zapłakując się musiałam zjeść moją wyjętą ze śmieci kanapkę. Nie sądzę by to była dobra metoda pedagogiczna. Ale w końcu Wandzia była prostą, wiejską dziewczyną z biednej rodziny. Metoda ta okazała się jednak super skuteczna - pomijając już nawet to, że pamiętam ten wieczór ze szczegółami, to od tamtego czasu wyrzucanie jedzenia stało się dla mnie czymś naprawdę okropnym. Wstyd mi nawet przed samą sobą.
Później przyszły lata kryzysu - kartki, trudności z dostaniem czegokolwiek. Wykorzystywało się każdy skrawek wędliny czy mięsa. Szynka czy baleron pojawiały się na święta. W połowie lat osiemdziesiątych pracowałam na zachodzie i jak wielu młodych ludzi cieszyłam się z tego, że zarobię dolary. Niestety po dwóch tygodniach byłam zwolniona, gdyż ... No właśnie - dnia poprzedzającego moje zwolnienie, miałam sprzątnąć lodówkę. Zrobiłam to tak jak robiliśmy w domu - wyciągnęłam z niej wszystko i przejrzałam dokładnie. W domu co prawda nie było czego wyrzucać z wypróżnionej lodówki, ale nawet i w kryzysie zdarzyło się, że z niewiadomych powodów, krótko po otwarciu, spleśniał dżem. Umyłam każdą półkę, szufladkę, ścianki i wszystko co nadawało się do jedzenia, czyli 90% włożyłam z powrotem. Następnego dnia, na dzień dobry, moja pracodawczyni zapytała mnie czemu nie sprzątnęłam lodówki. Wyjaśniłam jej co zrobiłam, a ona skwitowała to, że sprzątnięcie polega na wyrzuceniu wszystkiego i umyciu lodówki. W głowie mi się nie mogło to pomieścić jak można było wyrzucać ledwie napoczęty dżem czy ledwie otwarty ser. Kiedy zajrzałam do lodówki, nie było w niej nic, co ja tam włożyłam. Była zapełniona nowym towarem, który zapewne po 4 tygodniach podzielił los tego, który dzień wcześniej ona wyrzuciła. Zgodnie z jej grafikiem prac w domu, lodówka była myta co 4 tygodnie. Było to moje pierwsze zetknięcie się z marnotrawstwem na taką skalę. Później obserwowałam je coraz częściej - i w Polsce, i na zachodzie. Są ludzie, których to drażni, na innych nie robi to żadnego wrażenia, jeszcze inni, protestują przeciwko temu aktywnie i decydują się na freeganizm. Co ciekawe, dzisiaj nie ma już wytłumaczenia dla takich zachowań - są miejsca, gdzie można oddać otwarte jedzenie; ile razy ktoś na naszej lokalnej grupie facebookowej ogłosił chęć podzielenia się resztkami, jak otworzone słoiki, resztki pizzy z poprzedniego dnia czy obrane, nieugotowane kartofle, zawsze znaleźli się chętni do ich zagospodarowania.
Absurdem naszych czasów jest to, że sklepy, poza Francją, nie ponoszą odpowiedzialności za marnowanie jedzenia. Niektóre decydują się by produkty, pod koniec ich ustawowo określonej daty przydatności do spożycia, sprzedać po niższej cenie czy oddać np. do punktów żywienia biednych czy bezdomnych. Niestety jednak, większość wyrzuca jedzenie. Zamyka też dostęp do kontenerów - często tłumacząc to tym, że nie chce narażać nikogo na zatrucie. Mało które sklepy decydują się na wystawienie w cywilizowany sposób tego, co im zostało, by skorzystali z tego wszyscy, którzy chcą. O tym, między innymi, pisze Sapała. I choć opisuje Polskę, z łatwością można znaleźć analogiczne reportaże o innych krajach.
Marnowanie jedzenia to czubek góry lodowej. Marnotrawstwo jest wszędzie - na skalę małą, rzec by można rodzinną, i na ogromną - w sklepach, szkołach, urzędach, pracach, itd. Nigdy nie zapomnę, jak przyuważyłam panią w dziale kwiatów w jednym sklepów, szykującą się do wyrzucenia pięknych bukietów lilii - w każdym był jeden kwiat mocniej rozwinięty, a reszta była jeszcze w pąkach. Kiedy potwierdziła, że planuje je wyrzucić, zapytałam czy może mi je dać? Nie mogła, ale wpadła na pomysł, że je przeceni. I tak za $1 zamiast $9, kupiłam piękne bukiety, które stały u mnie w domu ponad dwa tygodnie. Pamiętam też jak kiedyś obserwowałam lekcję angielskiego dla osób dopiero uczących się tego języka - nauczycielka rozdała kartki, kazała je przepołowić, co pokazała na swojej kartce, by każdy zrozumiał. Za każdym razem, gdy wchodził spóźniony uczeń, zaczyna ten proceder od nowa, z nową kartką. Ile kartek wtedy się zmarnowało, tego nie wiem, ale sporo. Zresztą papier marnował się w pracy i w szkołach dzieci. W końcu zaczęłam zbierać papier wyrzucony do pudeł na recycling i zanosić do szkoły - na rysunki był jak znalazł. A w pandemii, kiedy w Trade Joe's zabrakło papierowych toreb, dowiedziałam się, że są robione z papieru pozyskiwanego od szkół - tych wszystkich wyrzuconych kartek po rysowaniu, brudnopisów itd.
Od lat kompostujemy; w tym koszu, oprócz rzeczy z ogrodu, lądują odpady bio - obierki, ogryzki, skórki owoców, szypułki, obrzynki, zużyte serwetki, chusteczki, ręczniki papierowe, pudła po jedzeniu. Od lat mamy kosz na recycling - w naszym mieście, można bez limitu go napełniać, a dodatkowo i wystawiać obok dodatkowe pudła, kartony itd. Ale mimo to, patrzę na dziesiątki kartonów po owocach, pojemniczków różnych produktach, które lądując nawet w pojemniku na recycling, są marnowane. A mogłyby mieć drugie życie, gdyby tylko byli chętni do ich użycia. Co prawda zmienia się to, ale nadal jesteśmy dalecy od ideału.
Od lat, nie wyrzucam plastikowych pojemników po śmietanie czy serach po jednym użyciu. Kiedyś dawałam w nich jednej pannie jedzenie na wynos, kiedy mieszkała w innym mieście. Nie musiałam się martwić, że nie wrócą moje naczynia. Potem, zaczęły służyć do przechowania resztek, zapasów zimowych (np. soku po ogórkach czy mrożonego koperku). Mam taką niepisaną zasadę, by miały chociaż dwa życia. W najgorszym wypadku, używam ich do zlewania tłuszczu po smażeniu, by nie lądował on w rurach. W szafce mam sterty pojemniczków po jedzeniu branym na wynos z restauracji - teraz w czasie pandemii, nagromadziło się tego trochę, zwłaszcza, że nie mam za bardzo jak ich użyć biorąc w nich jedzenie do pracy czy na imprezy, ale nadejdzie dzień, gdy się zużyją. Ubrania po nas mają co najmniej drugie życie - idąc do mniejszych dzieci lub do punktów zbiorczych. Taki sam los spotyka wiele innych rzeczy. Jakby spojrzeć na to co mamy w pojemnikach zabieranych co tydzień przez "śmieciarki", to najmniej jest właśnie śmieci, a najwięcej tego, z czego można jeszcze coś odzyskać - czy to przez kompostowanie, czy to przez recykling. Ale mimo to, mam wrażenie, że nadal nie jest to wystarczające i dalecy jesteśmy od ideału. Coraz bardziej drażni mnie poziom śmiecenia i marnowania jaki obserwuję praktycznie wszędzie.
Stąd też książka Sapały zrobiła na mnie duże wrażenie i potwierdziła niektóre z moich obserwacji. W niej jest to opisane w sposób bardziej systematyczny, a nie jak u mnie w moich przykładach. I niestety na znacznie większą skalę niż w pojedynczym domu. Pod wpływem tej książki zaczęłam się też przyglądać swoim nawykom, które wydawały mi się w miarę ekologiczne.
Niestety mam też świadomość, że Sapała dotknęła raptem czubka góry lodowej. Jeśli to co ona opisała pomnożymy przez wszystkie miasta, to można sobie wyobrazić skalę marnotrawstwa dokonywanego każdego dnia w wielu miejscach na świecie. I dlatego właśnie książka ta daje do myślenia. Po jej lekturze inaczej się patrzy na żywność - ile się kupuje i jaki jest dalszy los naszych nabytków. Nie wszystko bowiem od nas zależy - jedzenie może zmarnować się i nie z naszej winy. Ot, choćby kilka dni temu, będąc w sklepie przyuważyłam kilka paczek cytryn, w których była co najmniej jedna nadpsuta - nawet tego nie wiemy, ale mogły już zainfekować te, co na oko dobrze wyglądają. W efekcie, nie z naszej winy i u nas się zmarnują. Bywało też, że w zamówieniu dostawałam jakieś warzywa czy owoce, które były nadpsute, a ukryły się w większej paczce i nie zostały wyłapane przez szykującego zamówienie. Myślę, że nawet osoby uważające się za gospodarne, powinny przeczytać "Na marne". Nie powiem, że zmienia życia. Nie, mojego nie zmieniła. Ale na pewno zmienia perspektywę, pozwala spojrzeć inaczej na własne przyzwyczajenia, rutynę czy nawyki wyrobione latami. I zastanowić się - czy jest jeszcze coś co mogę zrobić inaczej, bardziej ekologicznie, oszczędniej? I na pewno zawsze się znajdzie coś, co można zmienić, zrobić inaczej lepiej. Oszczędniejszy, bardziej ekologiczny styl życia nie jest trudny. Wiele zależy od nas. Nie namawiam nikogo do freeganizmu czy niekupowania niczego. Nie ma potrzeby popadać w skrajność. Ale gdy każdy z nas zrobi coś w kierunku tego, by jak najmniej marnować, to już będzie dużo lepiej.
Oprócz książki polecam rozmowę Michała Nogasia z Martą Sapałą. Obok lektury jej książki jest warta wysłuchania. Można ją znaleźć na kanale Wyborczej na youtube lub na podcastach Apple. No i oczywiście w Audiotece - najlepiej założyć konto, a same podcasty są darmowe.
Oszczędniejszy, bardziej ekologiczny styl życia nie jest trudny. Książka Na marne Marty Sapały moim zdaniem pokazuje, jak nie marnować jedzenia. Sami możemy wprowadzić zmiany w naszym stylu życia, kupowania i używania rzeczy. Sami możemy i musimy dojść do tego, co nam pasuje i ma szansę się udać.
Sprawdzone pomysły ekologiczne - niektóre mogą wydać się śmieszne, bo "robię tak od zawsze i to żadne odkrycie", inne mogą być przydatne:
- Patyczki q-tips zrobione z bambusa - do nabycia w wielu sklepach;
- Waciki z materiału wielokrotnego użytku - łatwe w praniu i doskonałe w użyciu, można kupić w różnych sklepach;
- Serwetki materiałowe zamiast papierowych - na codzień, może to być trudniejsze, ale gdy przychodzą goście, zdecydowanie polecam;
- Ściereczki zamiast ręczników papierowych do wycierania rąk - wiele razy podsuwałam ręczniki kuchenne, ale jakoś nie sprawdzały, ginęły z kuchni, a potem ścierki do naczyń były wykorzystywane do wszystkiego, a oprócz tego w koszu lądowały metry ręcznika papierowego. Ostatnio kupiłam paczkę białych ściereczek bawełnianych, przypominających nieco wyglądem i rozmiarem pieluchy tetrowe i codziennie je zmieniam. Idealne w praniu. Można też je nawet wygotować i przeprasować. Zużycie ręcznika papierowego spadło znacząco, a i ściereczka do naczyń służy tylko do naczyń;
- Torby materiałowe - pamiętam jak babcia kiedyś nam takie szyła; przy nowoczesnych z plastiku, wydawały się takie staroświeckie. Teraz wróciły do łask jako idealna alternatywa dla toreb plastikowych, w tym tych sklepowych wielokrotnego użytku, które wg niektórych ekologów są gorsze niż cienkie torby plastikowe, gdyż są ze znacznie grubszego plastiku. Obecnie można kupić torby zwijane do malutkiego rozmiaru - taką malutką można nosić nawet w małej torebce;
- Torby papierowe po zakupach wykorzystuję na zbieranie recyklingu lub odpadków bio. Torby po mące czy cukrze, papier, w który były zawinięte przesyłki lub ten na którym się piekło świetnie wzmocnią torbę papierową na odpadki bio. Torby plastikowe, w zależności od rozmiaru, jakości i pochodzenia, służą do wykładani koszy na śmieci w łazienkach, przechowywania produktów spożywczych czy na wyjazdach do różnych celów;
- Silikonowe przykrycia do misek i garnków, by nie używać folii.
- Pojemniki po jajkach warto zachować i oddać lokalnym farmerom, sprzedającym jajka czy też sprzedawcom na bazarkach. Na pewno się ucieszą. Podobnie tacki po owocach - niektórzy nawet oferują zniżki;
- Szklane butelki po sokach, przecierach i innych produktach spożywczych można wykorzystać np. na porcjowanie oleju, kupionego w większej i niewygodnej do codziennego użytku w oryginalnej wielkiej butelce;
- Kupowanie w dużych pojemnikach oraz uzupełnień (refills) zamiast i wykorzystanie np. szklanych butelek po innych produktach;
- Kupowanie przypraw na wagę, a nie w pojemniczkach. W wielu miejscach można kupić pojemniczki szklane na przyprawy, a można też wykorzystać małe słoiczki po innych produktach - jak jogurty, dżemy, sosy, itd.
- Obok drukowania na obu stronach papieru, jeśli tylko można, wykorzystanie niezadrukowanej strony na notatki; podobnie można zużyć częściowo zapisane zeszyty dzieci;
- Latem, zwłaszcza jeśli się ma klimatyzację, trzymanie nocą otwartych okien, by wychłodzić dom i ograniczyć używanie klimatyzacji. Zasłanianie okien, w które świeci słońce, by nie nagrzać zbyt szybko pomieszczeń.
- Mrożenie resztek:
- białka jajek po wypiekach można mrozić, a potem wykorzystać na bezy, czy na sałatki z dodatkiem białka;
- posiekana natka pietruszki i kolendry czy koperek, całe gałązki czy końcówki natki pietruszki i koperku, by dodać je do gotowanego wywaru;
- zioła, zwłaszcza takie, które potem chcemy wykorzystać w gotowaniu. Oczywiście można też je ususzyć;
- torba z pomidorami, do której wrzucamy stopniowo dobre, choć miękkie pomidory, których nikt nie chce już jeść - z czasem, gdy uzbiera się ich więcej, można zrobić zupę lub przecier;
- papryka - można ją później wykorzystać do zup i sosów;
- kapusta - zwłaszcza gdy po robieniu gołąbków zostaną mi resztki liści; z czasem wykorzystuję je na łazanki czy też do zup;
- banany i inne owoce - na ciasta (banana bread) czy koktajle/smoothies, a nawet do kawy mrożonej będą jak znalazł;
- nieupieczone ciasto na wypieki - gdy zostanie nam przygotowane ciasto lub gdy jedna porcja jest za duża, a chcemy mieć świeże wypieki, warto je zamrozić - drożdżowe na babki czy bułeczki, kruche, francuskie - wszystkie świetnie się przechowują;
- obrzynki z tłustych wędlin - przydadzą się na skwarki do pierogów;
- przeciery - szczególnie, gdy otworzyliśmy większą puszkę czy słoik, zużyliśmy kilka łyżek; resztę można poporcjować i zamrozić;
- sok z cytryny - zwłaszcza, jeśli potrzebnych było nam kilka cytryn do otarcia skórki do wypieków;
- warzywa na włoszczyznę lub zupy, od razu pokrojone na mniejsze kawałki;
- ogórki kiszone - latem, gdy robię dużo ogórków kiszonych, zawsze najchętniej są jedzone te małosolne lub lekko ukiszone. Te bardziej ukiszone, drobno kroję, jak na zupę, wkładam w torebki lub do pojemniczków i mrożę. Gdy już nie ma świeżych ogórków kiszonych, te są idealne na zupę. Podobnie mrożę nadmiar kwasu z ogórków.
- Zakwas buraczany - zwykle robię go więcej na raz, przelewam do pojemniczków i mrożę;
- Szpinak, jarmuż - świeży niestety nie jest trwały, a zamrożony możemy potem wykorzystać w zupach, sosach czy ciastach;
- Skórki z bananów doskonale odżywiają rośliny - warto je zalać na kilka godzin wodą i potem użyć jej do podlewania kwiatów - 1 skórka na 1 litr wody. Taką wodą można też przemyć liście roślin. Do podlewania można wykorzystać także ostudzoną wodę po gotowaniu jajek lub same wysuszone i zmielone skorupki - trzeba tylko sprawdzić, które rośliny lubią wapienne dodatki;
- Fusy od kawy są świetnym nawozem, sposobem na oblodzony chodnik, a także i sposobem na ślimaki - mało który będzie chciał chodzić po ziarenkach kawy;
- Mięso mielone można kupić w większych paczkach i przerobić od razu na pulpeciki czy kotlety - doprawić, wyrobić i uformować, a następnie zamrozić w porcjach. Idealne na dni, gdy nie mamy czasu na długie szykowanie obiadu, a domownicy chcą jeść;
- Suchy chleb - i wcale nie dla konia 😉 - na lodówce, bo tam jest ciepło, zawsze stoi torba na resztki bułki i chleba, pokrojone na mniejsze kawałki. Potem przepuszczam przez maszynkę i mamy tartą bułkę. Można też namoczyć i wykorzystać do kotletów/pulpetów;
- Torebka na nieoczywiste resztki z restauracji - wiele razy proszę o cytrynę do wody i często dostaję więcej niż jestem w stanie zużyć. Taka torebeczka przydaje się do zabrania niezużytych kawałków, które inaczej wylądowałyby w śmieciach. Nie raz w serwetki zawijałam nadmiar podanego nam pieczywa. Torebeczka się sprawdza nawet lepiej;
- Dodatki do dostarczanego jedzenia czy jedzenia na wynos. O tym można by napisać książkę. Do każdego zamówionego jedzenia, a ostatnio w czasie pandemii staraliśmy się raz w tygodniu zamawiać z jakieś ulubionej restauracji, dostawaliśmy masę dodatków - od liści bazylii i kiełków, natki kolendry, cytryn/limonek po przyprawy, a skończywszy na serwetkach, sztućcach jednorazowych czy patyczkach. Wszystko to zostało zagospodarowane - w spiżarce jest specjalne puszka na sos sojowy i inne przyprawy w saszetkach. Był moment, że nie dało się jej domknąć. Patyczki przydały się i do jedzenia, i do projektów szkolnych, i do ogrodnictwa, podobnie jak sztućce jednorazowe czy serwetki. Same pojemniczki służą do najróżniejszych celów - od brania w nich jedzenia na wynos, poprzez przechowywanie w nich jedzenia, a skończywszy na przechowywaniu najróżniejszych rzeczy. Wszelkie produkty spożywcze też można wykorzystać w miarę szybko lub mrożąc i zachowując na przyszłość.
No comments:
Post a Comment