W dzieciństwie pasztet najbardziej mi
zawsze po świętach Bożego Narodzenia – jedzony na kanapkach razem z sałatką
jarzynową. Do tego gorące kakao. I lektura jednej z książek znalezionych pod
choinką. Pusty lub prawie pusty dom, cisza i poświąteczny spokój. Ale przecież
pasztet, to nie tylko świąteczna potrawa. Dobry pasztet smakuje o każdej porze
roku – latem zagryzany ogórkami małosolnymi albo lekko kiszonymi. Lub na
Wielkanoc posypany rzeżuchą.
Dobry pasztet nie może być zbyt suchy.
Kiedy zaczynałam gotować, raz czy drugi zrobiłam pasztet z dobrego gatunków
mięsa. Uważałam bowiem, że wszelkie przepisy jakie znałam oparte są na byle
jakim tłustym mięsie wyłącznie z powodów oszczędnościowych. Wszak w kryzysie i
dobie kartek ciężko było o dobre mięso. Kiedy się już je dostało, szkoda było
go marnować na pasztet, w którym i tak nie ma znaczenia co się je. Mając
możliwość kupienia lepszego mięsa, dawałam je wyobrażając sobie jaki pyszny
będzie pasztet. No i był. Tyle, że się kruszył, bo mięso nie było odpowiednio
tłuste. Teraz już wiem, że nawet bardzo tłusta łopatka nie przeszkadza w
pasztecie. A wręcz przeciwnie.