Tym razem kulinarna podróż po Arizonie. Nieco przy okazji rzecz jasna, bo głównym celem było jednak zwiedzanie kolejnych miejsc. I tu niespodzianka! Arizona zaskoczyła nas zarówno urokliwymi miejscami, jak i kulinarnie. Arizona zawsze nam się kojarzyła się z pustynią, skałami i żarem lejącym się z nieba. Bywaliśmy tu wcześniej kilka razy - nad Grand Canyon, w Antelope Canyon czy w Monument Valley. W Phoenix byłam też kiedyś na konferencji, ale nawet nie było jak i kiedy wynurzyć nosa poza kompleks hotelowo-konferencyjny, w którym się ona odbywała. Z tamtego listopadowego pobytu w Arizonie, pamiętam jak jadąc z hotelu na lotnisko widziałam bazary, na których ludzie kupowali sadzonki kwiatów, które ja kupuję zazwyczaj wiosną, a także niesłychanie duże różnice temperatur między pięknymi, słonecznymi, ciepłymi dniami i nieźle zimnymi wieczorami i nocami. Jednak miejsca, które odwiedziliśmy tym razem sprawiły, że Arizona na długo jeszcze pozostanie na liście miejsc do "dozwiedzenia" - choćby po to by zobaczyć kwitnące kaktusy, dojechać do Canyon De Chelly National Monument czy spokojnie zwiedzić okolice Sedony.
Widzieliśmy przepiękne kaktusy - od gigantycznych saguaro do małych i dużych aloesów. Widzieliśmy opuncje (prickly pear) - z owocami i bez, a także spożywaliśmy ją w różnych daniach. I ferokaktusy, i kaktusy stenoceroceus, i masę kaktusów, których nazw nie znam po polsku - chollas, jumping cholla, teddy-bear cholla, organ pipe cactus, barrel cactus i wiele, wiele innych. Część z nich widzieliśmy w ich naturalnym środowisku, inne zgromadzone w ogrodzie botanicznym w Phoenix. W tym też ogrodzie była wystawa Chihuly in the desert, na której można było zobaczyć wspaniałe dzieła szklane Chihulego wystawione przede wszystkim wśród kaktusów.
Widzieliśmy też piękne skały i skalne kaniony, Painted Desert, będącą częścią parku Petrified Forest, gdzie można zobaczyć skamieniałe drzewa, które przez miliony lat zamieniły się w skały. Robi to nieprawdopodobne wrażenie, gdyż z daleka widać leżące pieńki drzew, a po zbliżeniu się do nich widzimy skamieliny i kamienne twory o różnych odcieniach. No i sam pustynny krajobraz w różnych kolorach, w zależności od tego, z której strony się patrzy czy z jak daleka lub o jakiej porze dnia. Bywało tak, że pojawiał się przed nami wspaniały widok, zapierający dech, ale kiedy mogliśmy się w końcu zatrzymać, czy to na punkcie widokowym, czy to na poboczu, widok ten robił się przeciętny, bo z tego położenia, kolory układały się już zupełnie inaczej.
Jednak największe wrażenie zrobił na nas zachód słońca w Saguaro National Park. Dzień był raczej pochmurny - ot taki, gdy niebo jest równomiernie szare. Nic szczególnego. Ale kiedy zbliżył się moment zachodu słońca, to szare, nijakie niebo zaczęło przeistaczać się w kolorowe - pojawiły się na nim różne odcienie pomarańczu, fioletu, różu. Nie można było oderwać oczu od tego co się działo. A na tle tych kolorów kaktusy. Wrażenie niesamowite. Takie zachody cieszyły nasze oczy i później, ale nigdzie już nie mieliśmy okazji ich fotografować, bo zazwyczaj jechaliśmy.
Piękny zachód ukazał się nam również i przejazd do oddalonego od głównej drogi Tortilla Flat. Może nie był aż tak spektakularny, ale Apache Trail, po której podróżowaliśmy i widoki na Canyon Lake były w tej poświacie przepiękne.
Z kolei mgły, w deszczowy dzień dodały dramaturgii skałom i kanionom mijanym na trasie do Phoenix przez Sedonę. W zasadzie można było co moment robić zdjęcia, bo kolory skał, zmieniające się pod wpływem światła i padającego deszczu, a także osłona mgły sprawiały, że cały czas sceneria zachwycała.
Tuscon było naszym pierwszym przystankiem. Z powodu śnieżycy w Seattle, a potem zatoru w punkcie Avis, skąd braliśmy samochód, dotarliśmy na miejsce z wielogodzinnym opóźnieniem. Przez to naszym pierwszym postojem tego dnia była restauracja, Guadalajara Original Grill, w której zjedliśmy absolutnie przepyszny lunch meksykański. Oczywiście porcje były przeogromne, więc nie sposób było poradzić sobie ze zjedzenie wszystkiego na raz, nawet jeśli się nie jadło chipsów podanych na przekąskę. Tą metodą chimichangi częściowo zostały zabrane w pudełkach na wynos. Jakież było zaskoczenie, gdy się okazało, że nawet w tej wersji smakują rewelacyjnie.
Co zamówiliśmy? Pozole, chimichangi z wieprzowiną i burrito. Rzecz jasna nie dla każdego to wszystko. To po prostu znalazło się na naszym stole, a prócz tego Prickly Pear Guadalarita. W pośpiechu nie zauważyliśmy w opisie, że jest ogromna, ale jakoś się z nią uporaliśmy wspólnymi siłami. 😉
Chimi carnitas było absolutnie najlepszą wersją chimichangi jaką jadłam, a zjadłam ich bardzo dużo, gdyż w meksykańskich restauracjach najczęściej zamawiam właśnie chimichangę. Mięso było świetnie zrobione i doprawione. Sos na wierzchu dopełniał całości, a jednocześnie nie dominował jej smakowo. Do tego dodatki. Całość wyborna.
Pozole - ogromna porcja sycącej, gorącej i bogatej w składniki zupy. W samej zupie - dużo mięsa i kukurydzy hominy. Obok przyprawy - limonka, oregano, cebula i chilli - by każdy sobie dosmakował zupę według uznania.
Polecam Guadalajara Original Grill, każdemu kto będzie w Tuscon. Ale... są tu i innej restauracje Guadalajara, więc trzeba pamiętać, że ma to być Guadalajara Original Grill.
Guadalajara Original Grill
1220 E Prince Rd, Tucson, AZ 85719
520-323-1022
The Parish
To miejsce warto odwiedzić, bo zasadniczo ma niezłe jedzenie, ale ... Trzeba uzbroić się w cierpliwość, ponieważ niekoniecznie przyjmuje rezerwacje i wtedy trzeba czekać. Jeśli się jest większą grupą (powyżej 5 osób) wtedy rezerwacja jest możliwa. Czy warto poczekać i zjeść to co jest oferowane w The Parish? Nie jestem do końca przekonana, choć niewątpliwie zależy to od tego co się zamówi. Zasadniczo zjedliśmy dobrze, ale nie powiem bym była zachwycona na tyle, by chcieć tu wrócić przy pierwszej możliwej okazji.
The Parish oferuje dania z kuchni południowej - z kreolskimi akcentami. Stąd można tu zjeść żabie udka (Hot Legs Le'Jean) i burgery czy dania typu Po-boy oraz specjały w stylu Shrimps and Grits lub bread pudding. Niestety podane w Po-boy burger ostrygi były mało ciekawe w smaku i skończyło się na jedzeniu wszystkiego, oprócz ostryg. Z kolei The Parish burger był świetnie zrobiony, tyle, że mocno przekraczający możliwości zjedzenia, zwłaszcza, że towarzyszyły mu frytki. A te jak wiadomo same wchodzą do buzi. W sumie może i dobrze się stało, bo po niewypale ostrygowym, ten burger nieco podratował sytuację. Obie zamówione sałatki, a zwłaszcza Compressed Watermelon Salad, były doskonałe. Bardzo smaczny był zamówiony na przystawkę pop-corn z bekonem. Jeśli chodzi o picia, szczególnie te bezalkoholowe, to wybór jest mały. Ogranicza się do wody i lemoniady oraz bezalkoholowego mojito, skądinąd bardzo smacznego i wciągającego. Lemoniada chyba jest robiona w ograniczonej ilości, bo niestety nie załapaliśmy się na nią. Bardzo dobry był też drink St. Pearl, udekorowany największym liściem bazylii jaki widziałam.
The Parish
6453 N Oracle Rd
Tuscon, AZ 85704
520-797-1233https://theparishtucson.com
Restauracja udekorowana była sztuką indiańską - na ścianach wisiały kilimy indiańskie, a tu i ówdzie można było zobaczyć i drewniane rzeźby. Cała obsługa była również indiańska, a w tle cichutko brzmiała delikatna muzyka indiańska, jaką czasami słyszeliśmy w różnych muzeach czy centrach sztuki i kultury indiańskiej. Obok nas przy stole także siedziała duża, wielopokoleniowa rodzina indiańska. Przyznam, że ciężko mi było na nią nie zerkać i zastanawiać się jak jest jej historia. Z pewnością nie bez wpływu na to była przeczytana przeze mnie ostatnio książka "27 śmierci Toby'ego Obedy" Joanny Gierak-Onoszko i obejrzanych reportaży o Indianach, które pojawiły się o pierwszych narodach pod wpływem odkrywania grobów przy szkołach, takich jak ta w Kamloops, do których przymusowo wysyłano odebrane rodzicom dzieci jeszcze w późnych latach XX w. Historie jakie można przeczytać w książce Gierak-Onoszko, jak i zobaczyć w wielu reportażach m.in. Jorge Barrera z CBC i innych, które z łatwością można znaleźć w internecie, są tak drastyczne i dramatyczne, że ciężko je zapomnieć.
Chef Jesus' Authentic Huevos Rancheros - jajka przygotowane po meksykańsku z dodatkiem fasoli, tortilli, awokado i salsy. Smaczne i sycące.
The Turquoise Room at La Posada
305 East Second Street
Winslow, AZ 86047
Queen's Creek Olive Mill
Wizyta w Queen's Creek Olive Mill była chyba największym rozczarowaniem na naszej trasie. Być może miałam niewłaściwe wyobrażenie czego się spodziewać, ale opis sugerował, iż oprócz sklepu przy farmie oliwkowej, znajdziemy tu miejsce - bistro do zjedzenia. Menu nam się spodobało, więc skorzystaliśmy że Queen's Creek jest na naszej trasie i zajechaliśmy tutaj. Na miejscu kłębił się tłum. Na jedzenie, zamawiane z boku sklepu, trzeba było czekać minimum godzinę (bez gwarancji, że będą w stanie zrobić je w tym czasie). To bistro, to kilka stolików na tyłach sklepu. Złapaliśmy gotowce, zjedliśmy szybko na tarasie i pomknęliśmy dalej. Gotowce jak gotowce - jakieś kanapki, chleb - były przeciętne. Najlepsze do jedzenia były moje ulubione oliwki Castelvetrano, które mogłabym jeść na słoiki. No nic - mamy doświadczenie, z głodu nie umarliśmy, a i nie nadłożyliśmy drogi, więc jest OK.
Queen's Creek Olive Mill
Farm • Market • Eatery
25062 S Meridian Rd
Queen Creek, AZ 85142
25062 S Meridian Rd
Queen Creek, AZ 85142
480-888-9290
Lody z opuncji (prickly pear cactus)
Rok 2021 to zdecydowanie rok próbowania najdziwniejszych lodów. Były więc i lody czosnkowe, i lawendowe, i z sera pleśniowego z gruszką (gorgonzola with pear). Kiedy więc dowiedziałam się o lodach z opuncji i była możliwość ich spróbowania, jeśli zboczymy nieco z trasy, to uznałam, że jest to warte zachodu. W przenośni i dosłownie, bo jak wcześniej pisałam, był i piękny zachód słońca nad Canyon Lake. I tak to trafiliśmy do Tortilla Flat, którego nie mógł znaleźć nasz GPS, co dodało trasie dodatkowego uroku. Tortilla Flat jest na końcu Apache Trail i znajduje się tam miasteczko w stylu starych westernów. Miasteczko to za dużo powiedziane. Całe Tortilla Flat to Tortilla Flat Saloon i sklep w stylu dawnych wiejskich GSów, w którym można kupić między innymi lody z opuncji. Nie zrobiły na nas wielkiego wrażenia. Według mnie są dość mdłe i bez wyrazu. W kategorii dziwnych smaków lodów, zdecydowanie wygrywają czosnkowe czy choćby te z sera pleśniowego z gruszką. Ostatecznie więc podzieliliśmy się jedną porcją lodów z opuncji i to nam starczyło. Ale nadal uważam, że należy spróbować ich i wyrobić sobie zdanie, bo znam wielbicieli tego smaku i tych lodów. A jeśli smak lodów z opuncji nie przypadnie nam do gustu, to wysiłek dojechania do Tortilla Flat wynagrodzą nam widoki jakie można zobaczyć po drodze.
Tortilla Flat Country Store
1 Main StreetTortilla Flat, AZ 85190
480-984-1776
Turquoise Room/ La Posada Hotel
Niesamowita niespodzianka na naszej trasie i niestety zbyt późno przez nas odkryty skarb turystyczny. Hotel La Posada w latach 1930-1957 cieszył się ogromną popularnością. Znajduje się w małym miasteczku Winslow na słynnej Route 66 - najsłynniejszej drodze świata wiodącej z Chicago, IL przez Missouri, Kansa, Oklahomę, Texas, Nowy Meksyk i Arizonę, aż do Santa Monica, CA. Droga ta pojawia się w piosenkach ("(Get Your Kicks on) Route 66" śpiewanej prze The Nat King Cole Trio) czy literaturze (Grona gniewu Johna Steinbecka). Droga ta stanowiła główną trasę dla tych, którzy w tamtych latach przemieszczali się na zachód, przede wszystkim w kierunku Kalifornii. Ci, którzy wzdłuż tej trasy stworzyli swoje biznesy, nieźle się na nich wzbogacili. Podpisany w 1956 roku przez prezydenta Eisenhowera tzw. Interstate Highway Act stał się początkiem końca tej trasy. Ostatecznie w roku 1985 usunięto ją z map systemu autostrad USA. W późniejszych latach, w niektórych stanach (Arizona, Texas i Nowy Meksyk), fragmenty tej trasy pojawiły się ponownie na mapach pod nazwami Scenic Byway lub Historic Route 66.
Właśnie przy tej trasie, jak już wspomniałam, mieści się swoista perełka. Hotel La Posada - niezwykle klimatyczny i przywrócony w 1997 r. do swojej świetności lat trzydziestych, czterdziestych i pięćdziesiątych, kiedy to został wykupiony od Santa Fe Railway po czterdziestu latach zamknięcia. Przyznam, że jest to doskonale zrobione i nie czuć tu kiczu. Przynajmniej w ogólnie dostępnych pomieszczeniach, które obejrzeliśmy. W hotelu znajduje się restauracja Turquoise Room, w której zjedliśmy późne śniadanie (brunch) przed wyruszeniem w trasę.
Jedzenie było doskonałe. Kuchnia zasadniczo południowa, z wpływami meksykańskimi i regionalnymi.
Chef Jesus' Authentic Huevos Rancheros - jajka przygotowane po meksykańsku z dodatkiem fasoli, tortilli, awokado i salsy. Smaczne i sycące.
The Boilerman - jajka w koszulkach, podane w głębokim talerzu w towarzystwie smażonych kartofelków, kiełbasek, cebuli, papryki, pomidorów. Do tego mini-muffinek jagodowy lub inne pieczywo, które się wybierze.
Silver dollar pancakes podane z jajkami sadzonymi, zapiekanymi kartoflami i kiełbaskami. To dość typowe pancakes z różnymi dodatkami. Rzec by można standard amerykańskich śniadań.
Na spróbowanie, za moją namową, wzięliśmy wspólnie na deser Warm Prickly Pear Cactus and Spice Bread Pudding. Pudding z chleba nie kojarzy mi się dobrze i przypomina mi najgorsze wspomnienia z pracy w Norwegii. Jednak opis tego w karcie dań sprawił, że chciałam go spróbować. Oprócz zapieczonego chleba, były w nim orzechy i bakalie, a całość była polana syropem z opuncji, którego dodatkowo użyto też do dekoracji. Podany był bardzo efektownie i w kategorii puddingów chlebowych zdecydowanie wybił się na pierwsze miejsce - i pod względem walorów smakowych, i pod względem prezentacji.
Warto zatrzymać się w La Posada Hotel - nawet tylko na posiłek w Turquoise Room. Z pewnością w czasie naszego następnego pobytu w tych stronach zatrzymamy się w tym hotelu. Jest to niewątpliwie ciekawe miejsce na trasie po Arizonie.
The Turquoise Room at La Posada
305 East Second Street
Winslow, AZ 86047
928-289-2888
https://theturquoiseroom.com/
Olde Town Grill
W Winslow jest też i restauracja, gdzie można zjeść przede wszystkim mięsne dania - burgery i steki. Są też i inne, ale w zdecydowanej mniejszości. Olde Town Grill jest czysty, nowocześnie urządzony w stylu barku, gdzie w większym towarzystwie można oglądać mecze na dużych ekranach. Jedzenie było smaczne - stek i burgery dokładnie takie jak powinien być. Wręcz zaczęliśmy się zastanawiać jak to jest robione w takich miejscach, że steki udają się tak bezbłędnie. Wiadomo - doświadczenie kucharza, sprzęt itd., ale mimo wszystko. Stek był perfekcyjny. Z kolei cordon bleu with a twist był ciekawie przygotowany. Zamiast kieszonki z masłem wylewającym się ze środka, kurczak zwinięty był w roladę ze szpinakiem i pieczarkami, co dodało ciekawego smaku i właśnie tego niespodziewanego twista. Olde Town Grill oferuje też desery - i te klasyczne typu crème brûlée czy sernik. Można tu zjeść tradycyjnie, ale nadal smacznie.
Jadąc z Winslow do Phoenix, przejechaliśmy przez Sedonę. Zarówno widoki na trasie, jak i to co jedliśmy sprawiło, że ostatni dzień roku, udał się nam. Przejeżdżaliśmy w przepięknej scenerii skał i gór, niemalże kanionów czerwonych skał. Co prawda nie skorzystaliśmy z możliwości zwiedzenia Red Rock State Park, ale kiedyś tu jeszcze wstąpimy. Po prostu nie da się zobaczyć wszystkiego na jeden raz. A i pogoda była raczej mało spacerowa - deszcz i mgła, które zasłaniała mniej lub więcej, ale też i nadawała dramaturgii mijanym widokom.
Restauracja okazała się rewelacyjna. Niestety trzeba było poczekać na miejsce, ale było to warte. Jedzenie było doskonałe pod każdym względem. Tym razem jedliśmy bezmięsnie więc dominowały ryby i krewetki.
Seviche było bardzo smaczne, choć dla mnie za ostre. Ale innym smakowało, a ostrość nie przeszkadzała.
Quesadilla camarones była chyba najlepszą quesadillą jaką jadłam - z krewetkami, serem Oaxaca i dodatkami - guacamole i pico de gallo. Świetna kombinacja, dzięku której przypomniałam sobie, że lubię krewetki.
Street tacos (Pescado) były dokładnie takie, jakie jadałam w Meksyku. Do nich podana była surówka z kapusty. Całość rewelacyjna. Zwłaszcza - podobno - z Jalapeño margarita, ale to już nie ja będę oceniać, bo za margaritami specjalnie nie przepadam. A zwłaszcza tymi o zaostrzonym smaku.
Na deser wzięłam flan. Najbardziej skusił mnie fakt, że podawany był z syropem z opuncji, w której nadal starałam się doszukać smaku. Zasadniczo flanu nie lubię, ale przyznam, że takiego jeszcze nigdy nie jadłam. Był przepyszny! Kiedy regulując rachunek rozmawialiśmy z kelnerką, wspomniałam, że był to najlepszy flan jaki kiedykolwiek jadłam i że zasadniczo nie przepadam za flanem, ona dodała, że podziela moje zdanie. Też nie lubi flanu, ale ten jest inny i przepyszny.
Niewątpliwie Molé jest miejscem godnym polecenia. W ciepłe dni można usiąść na tarasie i delektować się nie tylko jedzeniem, ale i pięknym widokiem dookoła. W te chłodniejsze i deszczowe, można siedzieć w ciekawie urządzonym wnętrzu.
No comments:
Post a Comment