Wybraliśmy się na krótkie wakacje - właściwie wyjazd wakacyjny w rejony Hood River w Oregonie. Wyjazd nieco zastępczy, bo plany pokrzyżowała nam pandemia. Korzystając jednak z tego, że nie możemy podróżować na dłuższych trasach, wybraliśmy się w miarę lokalnie, tam gdzie zwykle nam nie po drodze.
Rejony Hood River są piękne. Wszędzie rozciągają się sady. I te z jabłkami, gruszkami, i te z brzoskwiniami, morelami, najprzeróżniejszymi śliwkami oraz nektarynkami. A wokół nich winnice - i po stronie Oregonu, i po stronie Waszyngtonu. Jak okiem sięgnąć ciągną się pola uprawne winogron - najróżniejszych gatunków. W niektórych miejscach wręcz opisane jakich. Kiedy byliśmy w tych okolicach, było zbyt wcześnie, żeby ich skosztować. Były jeszcze niedojrzałe. Ale widać było, że na urodzaj nikt tu nie może narzekać. A wszystko to u podnóży Mt. Hood widzianego niemal zewsząd i po obu stronach Columbia River. Chętni mogą więc popływać - czy to stateczkiem turystycznym po rzece, czy to na motorówkach czy razem z dziesiątkami turystów uprawiających sporty wodne wszelkiej maści. Można też wyskoczyć na szlaki w niedalekiej okolicy i zobaczyć przepiękne wodospady. Ale można też odpocząć od wszelkiego zgiełku i gonitwy i odwiedzić okoliczne winnice, w których można popróbować lokalnych win. Gratka dla koneserów, a i dla niepijących, bo w takich winnicach-winiarniach jest niesamowita atmosfera.
Do winnicy Ani Che Cellar trafiliśmy z pewnością nieprzypadkowo. Mieści się na odludziu, choć raptem kilkanaście mil od Hood River, choć już po stronie waszyngtońskiej. Droga pnie się coraz wyżej i coraz piękniej widać pola krzaczków winogron na tle wijącej się w dole Columbia River. Na końcu zaś znajduje się niepozorny domek i żwirowy parking. Widok jest przepiękny. Cisza aż dzwoni w uszach. Od razu zaczyna się mówić ściszonym głosem, by nie przeszkadzać innym gościom, siedzącym w różnych zakątkach winnicy.
A potem i my, mogliśmy delektować się i ciszą, i spokojem, i widokiem jaki się wokół nas rozciągał i podanymi próbkami najróżniejszych win. Do tego zamówiliśmy kosz przekąsek. Do win dołączyły bagietki, sałatka caprese, przygotowana nie tylko z pomidorów i mozzarelli, ale i z dodatkiem brzoskwiń, sery, salami, oliwki i czekolada.
Kiedy tak siedzieliśmy leniwie na leżaczkach, zdałam sobie sprawę, że tego mi właśnie było potrzeba. Ciszy i spokoju, bo nawet nie tych win. Owszem w kilku zamoczyłam usta na spróbowanie, ale zasadniczo nie o picie ich mi chodziło. Tu czas płynie zupełnie inaczej. Nikomu się nie spieszy, nikt nikogo nie popędza. Można sobie spokojnie skubać przekąski popijając kolejnymi winami przynoszonymi przez obsługę, pomocną i miłą. Tylko zewsząd dobiegały przyciszone głosy i pobrzękiwanie kieliszków. Poczułam się, jakby mnie ktoś przeniósł do innego świata. Nie chce się wychodzić. Relaks jakiego dawno nie zaznałam.
Brzoskwiniowe sady kuszą i przypominają, że tu brzoskwinie są najlepsze. Soczyste, jędrne i słodkie; dokładnie takie jak powinny być. Lepszych nie można sobie wymarzyć. Lata temu, kiedy sprowadziłam się do stanu Waszyngton, przekonałam się, że kiedy choćby raz zje się tutejszych brzoskwiń, to później, będzie nam ciężko znaleźć inne tak samo dobre.
Ani Che Cellar, to nie tylko rozciągający się ogród ze stolikami i leżaczkami. Ten niepozornie wyglądający domek, na żwirowym parkingu to również część winiarni. Tu też można usiąść, skosztować wina i podelektować się nim słuchając pobrzmiewającej delikatnej muzyki jazzowej.
Na krzaczkach zwisają ciężkie kiście winogron. W pełni słońca i cieple dojrzewają. Jesienią będą idealne. A za kilka lat, wypijemy zrobione z nich wina.
No comments:
Post a Comment