Kiedy przyjechaliśmy do USA, dokładnie 29 lat temu, 19 sierpnia 1991 roku, po długiej podróży wylądowaliśmy w Lexington, KY. Było to typowo uniwersyteckie miasteczko, położone ni to na południu, ni to na tzw. Midweście. Pamiętam szok jaki przeżyłam, gdy wyszłam ze schłodzonego klimatyzacją lotniska. Od blisko doby przebywaliśmy w podróży, a więc w zamkniętych, klimatyzowanych pomieszczeniach. Aż tu nagle, wychodzimy .... do piekła. Pomimo tego, iż była prawie północ, sierpniowa lexingtońska noc powitała nas żarem i koszmarną wilgocią. Przez następnych siedem lat przyszło mi w niej żyć. Z czasem się przyzwyczaiłam, ale nigdy nie polubiłam. Cierpiałam, gdy w kwietniu włączało się klimatyzację, by wyłączyć ją mniej więcej w październiku. Jednak wtedy, upały były wyjątkowe, wilgoć też i nigdy nie zapomnę tego wrażenia wejścia do piekieł. Jak tu żyć?
Następne dni przyniosły kolejne niespodzianki i zaskoczenia - co jedna to gorsza. Odbierający nas znajomy, po dowiezieniu nas do mieszkania studenckiego na kampusie University of Kentucky, wręczył nam torbę z jedzeniem na ten wieczór i następny dzień. Było w nich pieczywo, masło, szynka, pomidory i sok pomarańczowy. Następnego dnia gdy zrobiłam sobie kanapki z szynką i pomidorem. Wzięłam gryza i czym prędzej wyplułam! Ten pomidor był OBRZYDLIWY. Pewnie taki się trafił. Wzięłam drugiego - paskudztwo! Tych pomidorów nie dało się jeść. A przecież był sezon! W Warszawie, kilkadziesiąt godzin wcześniej, od niechcenia kupowałam przepyszne pomidory na każdym straganie..... Już wkrótce dowiedziałam się, że choć wszystko, co dostaliśmy nie było tanie i raczej należało do produktów z wyższej półki, na które nie zawsze nas, biednych studentów, było stać, dla nas Europejczyków było zwyczajnie niesmaczne. A w przypadku pomidorów po prostu niejadalne. Następne tygodnie, miesiące i lata, upłynęły mi na odkrywaniu Ameryki. Kulinarnie. To wtedy nauczyłam się gotować super oszczędnie, a jednocześnie zdrowo i smacznie. Przez następne lata byliśmy studencką rodziną i mieliśmy do dyspozycji jedno stypendium, a po pewnym czasie dwa. Ja, początkowo nie mogłam pracować, bo byłam na nieodpowiedniej do tego wizie - osoby towarzyszącej doktorantowi. Miasteczko było małe, więc wszyscy wiedzieli, że takie osoby jak ja, nie mają pozwolenia na pracę. Znalezienie pracy oficjalnie nie wchodziło w rachubę, a i na czarno nie było opcją. Mieliśmy tyle pieniędzy, że nasz budżet przewidywał $50 tygodniowo na jedzenie. Nawet wtedy było to mało. Czasem żartowałam, że to za mało by żyć, a za dużo by umrzeć. Choć gotować umiałam nie od dzisiaj, to przyznam, że wtedy było to kombinowanie i to niezłe. Wtedy też pierwszy raz piekłam chleby. Gdybym wtedy znała dzisiejsze przepisy, życie byłoby lepsze i łatwiejsze. Ale ... Na to przyszedł czas nieco później.
Wracając do pomidorów. Z czasem nauczyłam się kupować takie, by nimi nie pluć - najpierw u farmerów, mówiących tak dziwnym angielskim, że długo ich nie rozumiałam, a potem, kiedy już zamieszkałam tutaj, praktycznie wszędzie. Te najlepsze są oczywiście latem od farmerów lokalnych, ale i w innych porach mam swoje miejsca i gatunki. I kiedy je jem, przypomina mi się ten gorący sierpniowy poranek w Lexington, gdy kanapka z pomidorem tak bardzo mi nie smakowała.
8-10 pomidorków koktajlowych (cherry) lub jeden duży pomidor (np. steak tomato)
4 kuleczki sera mozzarella w zalewie
dwie gałązki zielonej cebulki
kilka listków świeżej bazylii
sól do smaku
Pomidory umyć i pokroić na ćwiartki; dodać pokrojoną na plasterki mozzarellę. Poszatkować drobno zieloną cebulkę i dodać pomidorów. Osolić i wymieszać. Całość lekko wymieszać, a przed samym podaniem posypać pokrojonymi na paseczki listkami bazylii.
No comments:
Post a Comment