Kiedy jesienią przychodziłam do Babci na Żelazną, często witał mnie specyficzny zapach przypalonego soku czy przecieru pomidorowego. Był to znak, że Babcia szykowała się do zimy. Robiła przeciery by przez całą zimę, a przynajmniej jej większość mieć je na zupę, która cieszyła się największą popularnością wśród nas głodomorów, spragnionych babcinych potraw. Do dzisiaj kiedy czuję ten zapach, przed oczami staje mi jej maleńkie mieszkanko, z tycią kuchnią, w której Babcia się kręci i coś gotuje.
Babcia była samotnicą. Nie miała znajomych, a i z rodzeństwem czy ich rodzinami nie utrzymywała kontaktu. Stroniła od ludzi i najlepiej czuła się u siebie w mieszkanku. Siadała w pięknym fotelu zaprojektowanym przez jej teścia, Karola Tichy, przy pięknym stole i słuchała radia układając pasjanse. Ale kiedy wpadałam z koleżankami do Babci, zawsze je podjęła gościnnie herbatą i delicjami, a niejednej skróciła spodnie czy przeszyła na maszynie to co potrzebowały.
Nie lubiła być nikomu nic dłużna - stąd jej przygotowania do zimy, by nie musieć nikogo o nic prosić. No może o chleb i drobne zakupy, gdyby nie mogła wyjść z domu. W swoim maleńkim miekszanku jakimś cudem zawsze nagromadziła zapasów na zimę - kartofli, cebuli, kapusty kiszonej od ulubionej pani spod Hali Mirowskiej. Pamiętam jak na stole, bez specjalnej maszyny, suszyła warzywa na zupy, a nawet owoce na kompot wigilijny.
Babcia gotowała jak nikt. U niej wszystko smakowało lepiej niż w domu. Praktycznie nie piekła ciast - z wyjątkiem owocowego z mojego przepisu i piernika na święta. Pamiętam jak raz zrobiła makowce - byłam wtedy mała - mieszkaliśmy wtedy jeszcze na Mokotowie. Robiła najlepszą na świecie herbatę - parzoną staromodnie w imbryczku ustawianym na czajniku - podawaną w szklankach. Do tego piękne, stare łyżeczki - zniszczone w czasie wojny, ale przez to niepowtarzalne.
Babcia też zawsze pamiętała, że lubię tylko twarde, choć dojrzałe warzywa i owoce. Dla mnie zawsze miała twarde morele, śliwki czy pomidory. Nigdy mi tego nie wypominała i nie żartowała sobie z mojego dziwacznego upodobania.
Ostatni obiad jadłam u niej w 1996 roku. Potem jakoś nie składało się. Była zupa pomidorowa i kotlety mielone. Widzę Babcie radosną i z przyjemnością dokładającą wszystkim, którzy wołali o jeszcze! Potem, w czasie kolejnych pobytów w Polsce, były już tylko herbatki i delicje. Ostatni raz piłyśmy herbatkę w lipcu 2003 kiedy byliśmy w Polsce z małą Olą. Po naszym wyjeździe Babcia zaczęła odchodzić. Najpierw pamięcią gdzieś w swój świat, a potem, w marcu 2004. Całkowicie. Nieodwracalnie. Na zawsze.
Gdyby żyła, miałaby dzisiaj imieniny. Na pewno byłaby na obiad pyszna zupa pomidorowa i jakieś mięsko z kartoflami, a do tego sałata czy mizeria. A może rybka smażona czy knedle ze śliwkami. Kto wie? Co by nie było, byłoby świetne i smakowite! Jak zawsze u Babci.