Chyba wszyscy wychowani w czasach PRLu pamiętają ciasteczka z maszynki do mielenia mięsa, dodatkowo zaopatrzonej w specjalną, acz super prostą, nakładkę z różnymi wzorkami. Nawet jeśli ich nie robili, to z pewnością gdzieś je jedli lub nawet kupowali. Znają je zresztą nie tylko PRLowcy, ale i osoby z innych krajów bratniego bloku - kiedy podałam je do herbaty, gdy odwiedzili nas znajomi Ukraińcy, od razu wywołały wspomnienia i pytania w stylu "a jadaliście to...", "a mieliście to...", "a znacie tamto....". I jak to bywa w takich sytuacjach okazało się po raz kolejny, że nasze kuchnie wiele się nie różnią.
Ciasteczka z maszynki kojarzą mi się także ze świniobiciem. Nie żebym w nich brała udział. Tzw. ćwiartkę też tylko raz miałam okazję nabyć i było to interesujące przeżycie. 😉 Ale często robiono je na smalcu lub na skwarkach. Były kruche i przepyszne. Same pchały się do buzi. A potem odeszły w zapomnienie, by powrócić gdy nastała moda na sentymentalne kulinaria. A może mnie się tak zdaje przez to, że wyjechałam? Ale chyba nie, bo o ile kiedyś podawano je do herbaty/kawy niemal w każdym domu, o tyle teraz nigdzie ich nie dostaję. Teraz bardziej niż z PRLem kojarzą mi się z ciasteczkami dodawanymi czasem do kawy w jakiejś elegantszej kawiarni czy też z imprezami typu afternoon tea.